wtorek, 15 grudnia 2015

Nowicjuszem być

Cześć. Jestem Karolina. Kociara od dawna, chyba nie od dziecka, chociaż może, skoro w zasadzie ledwo odrosłam od podłogi? Od zawsze wychowywana ze zwierzętami, od zawsze posiadająca je w domu i z wyrobionym instynktem do ich ratowania. W końcu już jako sześciolatka przyprowadzałam do domu wszystkie "bezdomne" psy.
Ku wątpliwej uciesze mamy raz wróciłam z wyrośniętym owczarkiem collie. Szybko wyszło na jaw, że to pies sąsiadki, a ja okazałam się małym złodziejem, nie pierwszy raz zresztą, bo później jeszcze niejednokrotnie chciałam podprowadzić wolnobiegające psy. W końcu co z tego, że miały obrożę, a ktoś kręcił się jakieś 10m od nich? Nie miały smyczy, więc w percepcji kilkulatki były do wzięcia. Na szczęście żaden czworonóg nie stał się przeze mnie prawdziwie bezdomny, a wszystkie zguby wracały do właścicieli.
 Po tych wstydliwych sytuacjach nic jednak dziwnego, że zwątpiłam nieco i zastanowiłam się dwa razy, zanim postanowiłam wziąć do siebie małego, białego, wyraźnie zadbanego maltańczyka. Psiak chodził za mną kilka godzin przez całe osiedle podczas pewnego letniego dnia, chociaż może ja bardziej chodziłam za nim. W końcu pod wieczór decyzja - cudeńko do domu zabieramy i szukamy właścicieli, którym wyraźnie nawiał. Mój heroizm nie trwał jednak długo, a sunia nie spędziła u mnie nawet jednej nocy, bo kiedy już brałam ją na ręce i niosłam do domu, zaczepił mnie pan w średnim wieku. Normalnie brałabym nogi za pas, kiedy po zmroku zagaiłby mnie brodaty facet, jednak ten szybko przedstawił mi istotę sprawy. W ręku trzymał kilkanaście kartek A4, a na nich... psina, którą dzierżyłam w rękach! Okazało się, że cała rodzina, w tym zapłakane dzieci, szukają zguby od kilku dni. Widocznie skutecznie się mijali, bo państwo mieszkali zaledwie dwa bloki od miejsca, gdzie się spotkaliśmy. Pies przekazany, pan strasznie wdzięczny jeszcze tego samego wieczora zadzwonił do mojej mamy (wyprosił numer), chcąc podziękować, a następnego dnia dostałam MP-trójkę i śliczną, różową kartkę z napisem - "dziękuję za uratowanie, Mika". Widuję ją i pana do tej pory, zawsze na smyczy. Pies, oczywiście.
 Tamto lato obfitowało chyba w takie cuda, bo już kilka dni później po raz kolejny stanęłam przed wizją ratowania zwierzęcego życia. Był to jednak moment przełomowy, ponieważ po raz pierwszy chodziło o kota, a w grę nie wchodziła już ocena tego, czy powinnam go zabrać. Był wyraźnie porzucony. Drobne, małe nieszczęście, zmarznięte mimo dość wysokich jeszcze wrześniowych temperatur. Zdjęłam sweter i zawinęłam tę kulkę, w której ilość pcheł ważyła chyba więcej od niej samej. Zaniosłam do najbliższego weterynarza ze zbolałą miną, bo skąd 14 latka miała wziąć pieniądze, a w domu się nie przelewało, więc mamy nie prosiłam. Pani doktor popatrzyła na kocię, na mnie i znów na koci e. Podała leki, kroplówki, a później jeszcze raz to samo zapakowała mi do domu. Odmówiła przyjęcia zapłaty, tylko poprosiła, bym kulkę odratowała, bo wszystko miało zależeć od najbliższej nocy. Pierwsze starcie z igłą i kotem było trudne, jednak razem z małą szylkretką dałyśmy radę. Po kilku tygodniach intensywnej opieki nad nieszczęściem udało doprowadzić się je do stanu używalności, aż w końcu znalazła dom u mojej koleżanki. Do dziś jest rozpieszczonym bachorkiem.
 Później przez długi czas moje życie było ubogie w takie przypadki. Sama nie wiem, czy to dobrze czy źle. Chyba czegoś mi brakowało. Czegoś, co odkryłam dopiero niedawno.
 Historia właściwa
Do fundacji trafiłam przez zupełny przypadek. Od 3 lat posiadałam kota, którego przywiozłam sobie pewnych wakacji z działki. Ot co, udomowiony Julian, miał być ze mną do końca świata. Szybko jednak okazało się, że Julian był typowym Królem Julianem, a za właścicielkę wybrał sobie moją mamę - o ironio, typową psiarę, która kotów szczerze nie znosiła, dopóki Julka nie wzięła na ręce. Przytuliła do siebie, pomiziała, usłyszała mruczenie i z uśmiechem powiedziała, że nienawidzi kotów. Od tej pory byli nierozłączni.
Nietrudno więc zgadnąć, że kiedy tylko emigrowała do Anglii i odłożyła pierwsze naprawdę wolne pieniądze, ściągnęła Julcia do siebie, co zabawne, jeszcze przede mną.
Dom szybko opustoszał. Po trzech zwierzakach został tylko bałagan w mieszkaniu. Julian bryluje na zagranicznych podwórkach, drugi kot, którego miałam na przechowanie, okazał się typem zbyt przywiązanym do natury i trafił do innego dt, tym razem wychodzącego. Był też pies, jednak po zniknięciu kotów i z powodu moich częstych nieobecności, zamieszkał w końcu u babci, też samotnej trochę, szczęśliwy zresztą, bo babcię zawsze kochał najbardziej.
Co więc robić, kiedy każdy w rodzinie zdawał się mieć swoje cztery łapy, tylko nie ja? Bezmyślnie zaczęłam przeglądać ogłoszenia, trafiając na jednookie, malutkie cudo. Balbinkę, bodajże. Ja w dodatku, całkiem jak Balbinka, ślepcem na jedno oko jestem, więc stwierdziłam, że to znak, a z kicią świetnie się będziemy uzupełniać, oko w oko. Dosłownie. Szybko więc chwyciłam za telefon, a gdy tylko to zrobiłam, moja zachcianka legła w gruzach, bo kotka już została adoptowana. W pierwszej chwili rozpacz, bo jak to, przecież upatrzona, jednak szybko okazało się, że Balbinek jest więcej, dużo więcej. Więcej niż kiedykolwiek mogłabym zdawać sobie z tego sprawę. I tak nie minęła doba, a ja już zostałam domem tymczasowym. Z początku miałam wziąć dwa białe koteczki, jednak pani Ania przyjechała do mnie z niespodzianką w postaci trzeciej kulki. Miałam zastanowić się nad tym, które dziecię zostaje u mnie, a które do adopcji.

Wystarczyły 3 dni, bym doszła w końcu do poważnych, odpowiedzialnych wniosków - nie jestem gotowa na zwierzę, nie na stałe. Wiedziałam przecież, że wyjeżdżam niedługo do mamy i Juliana, tak na stałe, a z kasą krucho i nie stać mnie na zabranie kolejnego futrzaka ze sobą. Nie była to kwestia tego, że trzy diabły były nieznośne, sikały początkowo do łóżka i gryzły firanki. Zupełnie nie, bo byłam szczęśliwa, że mogę pomóc i że mieszkanie znów żyje i mruczy. To był po prostu czas na ostateczne dorośnięcie i odpowiedzialne zachowanie, kiedy miałam uzależnić od siebie małą istotkę do końca jej dni. Nie jestem na to gotowa.

Tak więc w mimo wszystko łatwy i przyjemny sposób odchowałam 6 małych kociaków, na krótko przechowałam dwa inne. Wszystkie znalazły fantastyczne domy, a ja gotowa byłam na przyjęcie kolejnej dawki radości do swojego domu, radości, która potrzebowała pomocy.

14 października miała przyjechać kolejna, już moja czwarta tura, konkretniej dwa buraski. To świetnie - pomyślałam, wyobrażając już sobie, jak będziemy się świetnie bawić, wygłupiać i przytulać w nocy, tak jak z poprzednimi. Kiedy jednak wieczorem pani Ania przywiozła mi maluchy, a wraz z nimi gigantyczną klatkę, uniosłam brwi po samą linię włosów, bo przecież coś było nie tak. Jak to, po co to? Jaka klatka? Dzikuski jednak były jednym, a chore dzikuski drugim. Tabletki, zastrzyki, kroplówki, maści, oswajanie i pierwsze bojowe rany. Nie było łatwo, były chwile zwątpienia, złości i niemal poddawania się, kiedy te koty nikły mi w oczach, a ja byłam zbyt miękka psychicznie, by zrobić im zastrzyk. Widocznie 5 lat temu było łatwiej, może byłam głupsza i to przez to? Nie wiem. Wiem, że były też chwile płaczu.

Konkretnie dwie, kiedy zobaczyłam te dwa posklejane futerka, opuchnięte noski i zaropiałe oczy. Płakałam za nie i za te wszystkie inne kociaki, których nie będę w stanie nigdy odratować, dać domu i które nigdy nie dostaną tej szansy. I płaczę też teraz, kiedy piszę ten tekst i patrzę na te dwa tłuściochy, które wciąż są u mnie, dochodzą ostatecznie do siebie i leżą do góry brzuchami, w niczym nie przypominając tych kotów z października. Nie są jeszcze okazami zdrowia, mają robale w tyłku (dosłownie i w przenośni), ale są zupełnie nieporównywalne do tego, co zobaczyłam w nich niespełna 2 miesiące temu. Kiedy przeglądałam blog, nie poznałam ich. To zupełnie inne stworzenia. Zwłaszcza Dorsz, którego roboczo nazywam Sanczo lub Synusiem. Zmienił się nie do poznania i razem z siostrą są warci każdej łzy, każdego zmartwienia, każdej wydanej złotówki, bo w zamian oddają tyle, że brakuje słów, by to opisać. Teraz szukają już tylko domu, któremu mogłyby ofiarować to wszystko na stałe. Nie wymagają wiele, a dają z siebie co najlepsze. I jeśli kiedykolwiek zwątpiłam w jakąkolwiek kocią działalność, to właśnie one są impulsem, który popycha mnie w tę stronę tylko bardziej. Chcę więcej takich momentów, nawet jeśli wiem, że może być ich stokrotnie mniej niż tych złych.

Póki co nie wiem, jak się z nimi rozstanę, a po zimowym pobycie za granicą będę z pewnością działać dalej. Dziś podpisałam petycję o ochronie lisów. Oby tylko żaden nie wylądował u mnie.  

1 komentarz:

  1. Karolina rozstała się jednak z Dorszem i Flądrą - znalazła dla obu fajne domy. Teraz czekamy Jej powrót z utęsknieniem - bo taka pomoc jest bardzo potrzebna. Dziękujemy - i prosimy o jeszcze.

    OdpowiedzUsuń