środa, 1 czerwca 2016

Autorką zostałam

No tak.
Bo po raz pierwszy za tekst nie-zawodowy otrzymam wynagrodzenie. I to całkiem niezłe. Co prawda w naturze, ale bardzo wymierne.
A było tak:
Jak wiecie, z „kociej” roboty najbardziej lubię łapać koty - na sterylki i kastracje.
Najlepiej dzikie-dzikie. Bo wtedy nie ma dylematu - wypuścić - upychać w dt. A jest świadomość bardzo wymiernego rezultatu - kilkadziesiąt kocich maluszków z jednej wysterylizowanej kotki mniej.
Najlepiej lubię łapać sama - nikt mi nie brzęczy nad uchem w stylu - pani, nie złapie się, one za mądre są. Nikt się nie spóźnia, nie miota terminami jak rozzłoszczony kot ogonem. Jadę, kiedy chcę. No i w razie czego nikt nie wie, że mi kot przy przekładaniu do kontenera uciekł, albo że po całej nocy mam jednego kota - kompromitacja i żenada! Bo oprócz samotnych łowów lubię łowy hurtowe - i tu się zaczyna problem…
Pracę mam taką, że nigdy nie wiem, o której wrócę i w jakim stanie zmęczenia - dotyczy to także weekendów. Proste - jest zlecenie, jest termin, się robi. Więc nie bardzo mogę umawiać się na terminy z lecznicami „talonowymi”, które w niedziele nie pracują. Jak łapię w tygodniu - też bywa problem, bo gdzie upchnąć nagle niespodziewane 5 kotów? Latam wtedy po 2-3 lecznicach…
Te moje dylematy starsi kociarze znają…
I taki problem pojawił mi się w ostatni weekend.
Jechałam w piątek wieczorkiem do koleżanki na zimne nóżki i sałatkę (mniam), zadzwoniła Ania H - jacyś znajomi znajomej zobaczyli malutkie kociaki i wychudzoną kotkę w okienku piwnicznym na rogu Moniuszki i Sienkiewicza - fajne miejsce dla kociaków. Zrezygnowałam z wyżerki, szlachetna gospodyni zapakowała mi dania na wynos, i popędziłam w nerwach - bo adresu Ania H podać nie umiała, rogi są dwa, okienek piwniczych sporo - mogłam długo i bezskutecznie szukać. Znajomi Ani H czekali, okienko zobaczyłam sama, stały przy nim miseczki.


Zajrzałam, poświeciłam, zobaczyłam coś małe pręgowane, mignęło mi coś czarne - oceniłam kociaki na 3mce, znaczy same jedzą, można łapać, jak pierwsza złapie się matka, nie będzie tragedii. Państwo co prawda nie wiedzieli, czy mam rację, ich zdaniem kociaki są maleńkie, ale nie bardzo potrafili wskazać inne rozwiązanie, a  zaangażować się w pomoc - nie mogą, pracują, nie są od tego. Normalka.
No nie mogą, to nie mogą. Ja muszę, bo podobno właśnie od tego jestem - często to słyszę. Też normalka.
Rozejrzałam się po okolicy - miejsce super, ścisłe centrum miasta, ruch praktycznie całą dobę, klatki można postawić tylko na chodniku - wiecie, jak się łapie wśród ciekawych przechodniów? Pogadałam z knajpką obok, zamykany ogródek, ale otwierają w południe - mogę na noc postawić klatki, a potem do południa co?
Na pomysł naprowadziły mnie koty - przechodząc na druga stronę ulicy do kolejnego ogródka - przy pustostanie. Tam klatki mogą stać bezpiecznie w nocy, podjadę se co czas jakiś, zajrzę. Jutro sobota, klatki trzy, łupy gdzieś w talonowe lecznice upchnę.

.
W nocy nic się nie złapało, mimo że wieczorem koło klatek koty łaziły. Pewnie gdzieś te kociska karmione, w nosie mają moja przynętę. Wczoraj jakoś w nerwach, może zmęczona, myślałam mało racjonalnie i za ewentualną stołówką się nie rozejrzałam - może pod wpływem państwa, wg których koty są karmione przy tym okienku jedynie przez przypadkowych przechodniów. Ile ich jest? Wg państwa pięć maluszków i  matka. Wg mnie maluszki trzy, ale się nie upieram, widziałam przez mgnienie oka, matka, mignął jeszcze kocur pingwin i coś jasne pręgowane.
Przyjechałam bladym świtem - w klatce czekał ów pingwin - potężny, piękny kocur, bojowo nastawiony maczo - porysował mi rękę, kiedy zamykałam kontener przegoniwszy go z klatki. Mój typ - pingwin dziki-dziki bez żadnych wątpliwości. A z okienka piwnicznego zerkał śmieszny kociaczek.


Po to przyjechałam świtem, by spokojnie połapać - więc postawiłam klatki na chodniku, poszłam na druga stronę ulicy obserwować z daleka.


Maluszek złapał się prawie do razu, wylądował w kontenerze w samochodzie obok (chyba) tatusia. Koło bramy kręcił się burasek.


Macho w samochodzie rozwalał mi kontener, maluch kulił się przerażony, ja starałam się nakłaniać nielicznych na szczęście przechodniów do spaceru drugą stroną ulicy.
Zainteresowanie klatką rosło - niestety niezupełnie mnie satysfakcjonujące…


Weszłam na podwórko szukać kociej stołówki - przejście bramą to było przeżycie, jedyna niezamykana brama w okolicy…. Stołówka - w rogu podwórka.


Jakiś mieszkaniec powiedział, że karmi pani z okien przy stołówce, weszliśmy do niej. Nie karmi, tylko w ten weekend, ktoś dojeżdża rano na rowerze, dość młoda kobieta, zostawia puszki i suche. Ile kotów? A nie wiadomo. Jakieś czarne, jakieś pręgowane, kto by to liczył. Jakiś telefon do rowerowej karmicielki - a nie ma.
Czyli nie wiadomo ile kotów, karmicielka dość młoda, a nie myśli o sterylizacji - zwolenniczka „naturalnej” selekcji kociąt pod samochodami? Uj, może być trudno… Póki co proszę, by nie karmiono, łapię. Pani, tu każdy przychodzi i stawia. Już jest trudno…
Wracam do klatek - nic. Ruch coraz większy, lecznica talonowa otwarta od 9tej, jadę z kocurem, klatki zostawiam na zamkniętym podwórku.
W lecznicy (Retkinia) zostawiam kocura, zabieram kotkę z Liściastej, jadę na Radogoszcz do kolejnej lecznicy po kolejne dwie kotki z Liściastej, odwożę całą trójkę na miejsce, i z maluszkiem do Centrum Dr Seidla na przegląd podstawowy.


I tu się zaczyna początek mojej kariery autorskiej - w poczekalni spotykam Anetkę z Kotyliona, rozmawiamy, mówię, ze łapałabym w nocy i rankiem, ale co ja z nimi zrobię w niedzielę? Cztery maluszki pożerające przez ostatnie dwa tygodnie 2-3 convy dziennie zniszczyły mnie finansów… Anetka pyta, ile kotów - odpowiadam zgodnie z informacją od pani z okna - a kto tam je liczy? Na pewno dwa czarne i jeden bury, ale może być więcej. Dobra, łap, mówi Anetka, ale opisz koniecznie łapanki.
Czyli pisaniną zarobię na sterylki. Czyli autorką będę.
Dumna i dowartościowana poczułam się niesłychanie, i wdzięczna - bo jest za co.
Ale na ziemię - trzeba zawieść do dt maluszka, i odsapnąć w domu - znaczy obrobić koty bo wychodząc w środku nocy nie budziłam ich, nie podałam śniadanka. I przed 17tą ze dwa razy znów do centrum - talonowa lecznica czynna do 17tej, jeśli coś złapię - przyjmą.
Kotylion Kotylionem, ale kotom wolnożyjącym „przysługują” sterylki opłacane przez miasto w ramach programu walki z bezdomnością zwierząt - w pierwszej kolejności z  nich należy korzystać. Miasto nie finansuje leczenia kotów - oprócz zwierząt powypadkowych, zwykłe zapalenie płuc jest poza programem. Grupy takie jak nasza, Kotylion czy kilka innych podobnych - leczą. I staramy się jak najbardziej racjonalnie wykorzystywać te środki, które udaje się nam uzyskać. Jest możliwość darmowej sterylizacji i kastracji w dobrej lecznicy - korzystamy. Nie ma możliwości darmowego leczenia dzikunków i tych dużych i małych, które zbieramy z ulic - płacimy z własnych środków, podobnie jak za szczepienia adoptusiów.


Złapało się bure, przyjęli, klatki znów zostały na zamkniętym terenie.
Do domu odsapnąć nieco, podjechać w nocy, sprawdzić. Nic. Sprzątnąć ewentualne żarełko ze stołówki. Było, sprzątnęłam. I na szybę w oknie pani z parteru nakleiłam wielka kartkę adresowana do karmicieli - z prośbą o kontakt.
Niedzielny świt - mały piękny marmurkowy zezowaty burasek złapał się tak szybko, że zaspana zapomniałam zrobić mu zdjęcie w klatce. Otrzeźwił mnie usiłując przy przekładaniu do kontenerka zwiać szczeliną między klatką a kontenerkiem - złapałam. Czarna para krążyła znów - postawiałam maluszka przy klatce, złapałam matkę.


A potem zapanował spokój…. Wcale nie upragniony… Jedną klatkę zostawiłam na chodniku, dwie zabrałam na podwórze, wskutek czego musiałam zająć strategiczne miejsce u wylotu bramy - by mieć na oku klatkę na ulicy i te w środku. Pamiętne przeżycia - ale opłaciło się. Dość szybko złapałam drugie bure i kolejne czarne. Z  braku miejscówek w kontenerach maluszka dopchałam do matki - licząc na to, że lekarka jakoś da sobie rade. I nie myliłam się.


Potem do lecznicy zostawić trójeczkę, i do pracy - z maluszkiem w kontenerze. Dostał jeść, pospał sobie, współpracownicy wygłaskali. Potem do dt.


A potem jeszcze odwiozłam po zabiegu dwie czarne panny i dwa kocurki - czarnego i burego.
I zajrzałam na podwórko - ot tak, dla porządku. Przy misce (pełnej) - czarne coś. Mam godzinę do zamknięcia lecznicy, kot głodny, może menu w klatce będzie mu odpowiadało? Po drugiej stronie podwórza grupa młodzieży, na szczęście oddzieleni samochodami, na szczęście zajęci sobą. Ja znów w „aromatycznej” bramie…. Na szczęście niedługo, czarne się złapało. Wg wszelkich danych przedostanie duże - do złapania wyrudziały kocur łysy na biodrze i chyba maluszek - bo istnienia tego czarnego maluszka ciągle nie byłam pewna.


Telefon zostawiony na oknie zaowocował trzema kontaktami - pierwszy to karmiciel z okolicy, znamy się od dawna, drugi - karmicielka na rowerze, też mi znana. Smutne jest to, że żadne z nich, od lat opiekując się kotami ulicznymi, nie pomyślało o  sterylkach - na ulicy mieszka starsze rodzeństwo piwniczych maluszków - te buraski i czarnulki to podrostki 7-9 miesięczne….. „Swoje” wolnożyjące koty ci karmiciele maja posterylizowane…
I trzeci telefon - ratujący moją wiarę w ludzi - dziewczyna z sąsiedztwa, która wypatrzyła maluchy kilka dni wcześniej, chciała coś z kotami zrobić, znaczy połapać, posterylizować - młoda lekarka weterynarii. Była na podwórzu godzinę przede mną, zostawiła karmę, widziała trzy czarne koty - tego z łysym, czarną, którą chwilę później złapałam, i maluszka. W końcu wyjaśniła się ilość zwierzaków.
Dostałam zgodę administratorki na wejście do piwnic, jedna z mieszkanek nas wpuściła, postawiłyśmy dwie łapki - na dwa ostatnie koty. Koło północy zerwał mnie telefon - są, pełny sukces, małe czarne i ten z łysym!!


O tej porze tylko lecznica całodobowa - lekkie zamieszane, młoda lekarka przyjeżdża z koleżanką-lekarką, razem studiowali z lekarzem dyżurnym, witają się - wyciągam małe, trzymam, lekarz robi co trzeba, patrzę na większe czarne w klatce i  coś mi się nie zgadza - łyse ma, ale srebrne. Patrzę zaspanym okiem dokładniej - to jedna z dziś wypuszczonych panienek sterylizowana bokiem!
Noc, piwnica ciemna i nieprzyjemna, dziewczyny zaaferowane pierwszą łapanką i  od razu takim „sukcesem” - cóż, zdarza się. Trochę śmiechu, jadę z małą Halką budzić dt - dzięki, Ninko, dziewczyny odwożą kotkę i zarzekają się, że kocurowi nie darują.
Słowa dotrzymały - wczoraj (31 maja 2016) w nocy złapały kocura, obudziły mnie telefonem - pogratulowałam - zawiozły do lecznicy całodobowej - i został tam.


Wieczorem go odbieram - po kastracji i koniecznych zabiegach weterynaryjnych.
Podsumowanie - wyjątkowo udana łapanka, rzadko udaje się zgarnąć wszystkie koty, te najmądrzejsze obserwują i uczą się omijać klatkę, zapamiętują obcych - złapać je może tylko karmiciel - który niestety bardzo często tego nie robi, woli zawiadomić o kolejnym miocie.…
Rezultaty
  • wyjęty z życia weekend - 2,5 nieprzespanych nocy, 2 pobudki o 3ciej rano, godziny spędzone na czatowaniu, kilometry wyjeżdżone co centrum i po lecznicach,
  • 2 podłamania z tytułu obojętności / bezradności wieloletnich karmicieli,
  • 4 powiewy optymizmu - przede wszystkim te dwie młode lekarki, przechodnie, którzy zauważyli i zgłosili kociaki na chodniku, współpracująca administratorka i  życzliwi mieszkańcy posesji (nie wszyscy),
  • 3 wykastrowane kocury - czarnobiały, bury, czarny z łysym - jeden na talony, dwa na koszt Kotyliona,
  • 4 wysterylizowane kotki - trzy czarne i jedna bura - bura na talony, trzy czarne na koszt Kotyliona,
  • 3 maluszki do adopcji - są już odrobaczone i zaszczepione (to już poza Kotylionem) - i szukają domów - czarna Halka, czarnobiały Jontek i marmurkowy burasek Janusz.


Na zakończenie - tradycyjna prośba o pomoc w zapłaceniu faktur - z dopiskiem „koty z Moniuszki”

Za sterylizacje i kastracje - na konto Kotyliona, muszą odtworzyć rezerwy, bym w razie czego mogła znów poprosić ich o pomoc - 95 2030 0045 1110 0000 0255 4830 - Fundacja Międzynarodowy Ruch na Rzecz Zwierząt - Viva!, Kawęczyńska 16 lok. 39 03-772 Warszawa
Dla przelewów zagranicznych - SWIFT GOPZPLPW IBAN: PL95 2030 0045 1110 0000 0255 4830

Za odrobaczenie i szczepienie malców - konto FFA Łódź 71 1020 2313 0000 3802 0442 4040, Fundacja For Animals Oddział Łódź 40-384 Katowice, 11go Listopada 4. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz