poniedziałek, 2 czerwca 2014

„Moje” rude koty - Kamil

Moje oczywiście tylko w przenośni. Nie moje, a te, które w czasie swojej kociej działalności spotkałam. Od dawna zbieram się do napisania o nich, w ogóle marzy mi się krótkie opowiadanko o każdym kocie, który trafił do naszej grupy, ale ciągle nie ma kiedy - a czas płynie, obrazy i wspomnienia zacierają się w pamięci... Więc próbuję ocalić wspomnienia... 

Niech Was nie zmyli forma, w jakiej piszę - po prostu wygodniej mi pisać w pierwszej osobie, ot, taka forma literacka. 
Może od rudych zacznę? Było ich sporo - niby są stosunkowo rzadkie, a dość często trafiają do nas po pomoc, mam wrażenie, że częściej - oczywiście proporcjonalnie do swojej liczebności - niż zwyczajnie ubarwione koty-dachowce. 
Mam nawet na ten temat swoją teorię - potwierdzoną wnioskami z wielu, wielu rozmów adopcyjnych dotyczących rudych kotów, czy w ogólne ładnych, długowłosych czy rasopodobnych. Bardzo nie lubię wyadoptowywać takich kotów - zbyt często odnoszę wrażenie, że chodzi o przedmiot, piękny, oryginalny (ale koniecznie za darmo), a nie o żywe stworzenie. O przedmiot, którego w razie problemów po prostu można się pozbyć - dlatego powinien być za darmo. Zbyt często w tych rozmowach słyszę, że było dużo kotów, wszystkie oczywiście rude, i wszystkie „sobie poszły”. Albo że ktoś ukradł. Albo że chorował, i „nie zdążyli” do lekarza. 

Miałam opisać zupełnie innego kota, ale właśnie przypomniał mi się Kamil - całkiem świeża historia, z marca 2014. To znaczy nie wiem, jak miał na imię w domu - w książeczce zdrowia miejsce było puste. Kamil to imię nadane u nas. 
Kamil musiał odejść z domu, bo urodziło się dziecko - przebiegł przez łóżeczko, drapnął dziecko po buzi.... Więc telefon, że koniecznie musi zostać zabrany. Poprosiłam o chwilę czasu, o zdjęcia, zrobimy ogłoszenia, powinien szybko znaleźć dom. Po kilku dniach dostałam zdjęcia zrobione telefonem, lichej jakości, nie pokażę ich tutaj. A po kilku kolejnych dniach okazało się, że kot musi zniknąć natychmiast - bo opiekunom skończyła się cierpliwość, został oddany do rodziny, gdzie jest kotka kompletnie go nie tolerująca, w malutkim mieszkaniu zalała wszystko i rodzina ma dość... 
Pojechałam - dostałam kota i transporter powiązany na sznurki, książeczkę zdrowia i zrzeczenie się zwierzaka. Musiałam kota wpychać i przytrzymywać jednocześnie kota i kratkę transportera, i tę kratkę mocować sznurkami.... Kot piękny, łagodny, spokojny, wychowany z psem. Cztery lata wcześniej specjalnie wyszukiwany - koniecznie rudy, podobno mieszany z jakimś rasowym, podobno przywieziony z odległego miasta, bo akurat tam był taki pasujący do ideału kociego piękna... Z pazurami jak szpony - pomyślałam sobie, że dla bezpieczeństwa dziecka wystarczyłoby je regularnie obcinać - mnie, obcej osobie, pozwolił na ten zabieg bez żadnego protestu. 
W kocie stado w domu tymczasowym wszedł zupełnie bezkonfliktowo, łagodny i spokojny, bez śladów skłonności do agresji. Pewnie przez to łóżeczko z dzieckiem przebiegł przypadkowo, a może po prostu zaglądał do łóżeczka zainteresowany nowym domownikiem, i ktoś go przestraszył chcąc odgonić od dziecka? 
Zrobiliśmy Kamilowi ogłoszenia, wśród wielu chętnych wybraliśmy sympatyczną parę posiadającą już psa i kota. Umówiliśmy datę adopcji. I wtedy zadzwonili poprzedni właściciele - że za tydzień kota odbiorą, bo znaleźli dla niego dom u znajomych - na rok, potem, jak dziecko podrośnie, zabiorą go z powrotem. Próbowałam tłumaczyć, że dla kota to nie jest dobre rozwiązanie, że się pogubi i nie będzie wiedział, gdzie jest jego prawdziwy dom, że lepiej, by w tym nowym już został. No i że przy rocznym dziecku i takim podejściu do stosunków dziecko - kot może być większy problem, bo dziecko np. pociągnie kota za ogon albo wsadzi mu paluszek w oko i wywoła reakcję obronną. Groch o ścianę. Trudno, umówiliśmy odbiór kota na piątek. Zadzwoniłam do sympatycznej pary, wytłumaczyłam sytuację, poprosiłam o cierpliwość do weekendu. 
W piątek późnym wieczorem dostałam sms z informacją, że właściciel nie może przyjechać po kota, przyjedzie we wtorek. Nie z pytaniem, czy można to przełożyć, po prostu z informacją. Z lekka zgrzytnęłam zębami i postanowiłam, że jeśli znów zmienią termin, kota wyadoptujemy, i już. Nie prowadzimy bezpłatnego hotelu dla zwierząt. 
Znów poświeciłam oczami w rozmowie telefonicznej z sympatyczną parą.... 
Szczerze mówiąc miałam wielką nadzieję, że właścicielom znów coś stanie na przeszkodzie, nie przyjadą, a Kamil będzie mógł pójść do tego nowego sympatycznego domu. 
Niestety - pan przybył późnym wieczorem, razem próbowaliśmy wepchnąć kota do tego transportera na sznurki i zawiązać, nie udało nam się. Pojechał w naszym transporterze... 
Prosiłam o wiadomości, jak Kamil odnajdzie się w nowym miejscu, po kilkunastu dniach wysłałam maila z pytaniem - nie dostałam odpowiedzi. 
Słowa „dziękuję” też nie usłyszeliśmy. Żałuję, że nie wystawiłam rachunku za czas naszej opieki nad kotem - doba w hoteliku zwierzęcym x czas pobytu, byłaby okrągła sumka np na leczenie chorych bezdomniaków.... 
Mam nadzieję, że Kamil dobrze trafił i że jest szczęśliwy i bezpieczny. 
A ja? 
Cóż, jestem jeszcze ostrożniejsza w wyadoptowaniu ładnych kotów. 
opowiedziała Kebra Negast




1 komentarz:

  1. Przy czytaniu wstydziłam się, że jestem człowiekiem. Jakoś mi się zrobiło przykro. Jakbym to ja była kimś kto traktuje zwierzęta przedmiotowo.

    OdpowiedzUsuń