opowiedziała P. Barbara
Zaczęło się niewinnie
– od jednego kota:)
Ale doświadczeni kociarze powiadają, że z
posiadaniem kotów jest tak, jak z tatuażami, jak się raz zacznie,
to potem nie można przestać, więc i u mnie inaczej nie było:D
Izyda wybrała sobie nas
sama, po prostu pojawiła się pewnego letniego dnia na placu budowy
i została. Było to małe kociątko, jak to mówią „pingwin”.
Pojawiła się i potem już nic nie było takie samo.
Nie miałam nic
przeciw kotom, ale zawsze byłam „psiarą”. Uważałam, że
wolałabym mieć 3 psy niż jednego kota, co nie było znów takim
wyrzeczeniem, bo mój Syn jest alergikiem i źle reagował na kocią
sierść.
Mieliśmy już jednego
domowego psa Parysa (schroniskowego), potem pojawiła się Kora
(wilczyca długowłosa), którą uchroniliśmy od uśpienia, bo
„ogryzała drzewka” poprzedniemu właścicielowi, następnie
podrzucono nam psi szkielecik, który wyrósł na przepięknego
kudłatego rudzielca Aresa, a na koniec wzięliśmy ze schroniska w
Pabianicach ogromną sukę Dianę niewiadomej rasy, ale ułożoną i
prawdopodobnie domową.
Nasz start na wsi
wyglądał zatem następująco: 4 psy, 4 chomiki i 1 kot.
Zakładaliśmy, że zwierzęta (oprócz chomików i Parysa) będą
mieszkać na dworze, psy dostały porządne budy, kot ciepły
zakamarek, ale przyszła upiorna zima i całe to towarzystwo
zamieszkało w domu, pakując się oczywiście do łóżek:D
Myśmy
wtedy naprawdę nie potrzebowali innej rozrywki, wystarczyło nam
patrzeć na te zwierzaki. Najgorzej radził sobie Parys, który
długie lata był psim jedynakiem, za to Kora okazała się wspaniałą
opiekunką dla Izydy (która po roku okazała się kotem:D:D) i
Aresa.
Kora jadała ostatnia, jak już się pożywiły jej „dzieci”,
potem je myła, Izyda układała się do snu NA Aresie, a Kora
czuwała.
Wiosną psy poszły na
dwór, w domu została Iza i Parys, jak za niedługo się okazało,
zgrany złodziejski tandem.
I nie liczyło się to, że micha była
cały czas pełna, ważna była adrenalina:D
Iza nauczyła mnie
chować jedzenie, bo częstowała się wszystkim, co leżało na
wierzchu, dzieląc się z Parysem.
Jej popisowy numer to wyciągnięcie
spod ciężkiej, szklanej misy kotletów schabowych.
Zostawiłam to
mięso w zlewie do rozmrożenia, przykrywając szczelnie misą,
ufając, że będzie bezpieczne.
Niestety... po przyjściu z pracy
już go nie zastałam, choć nie stwierdziłam śladów włamania.
Innym razem dobrała się do kaszanki, część zjadła na miejscu,
część zrzuciła czekającemu Parysowi.
Nie powiem, nam też trochę
zostawiła. Jakie ja budowałam konstrukcje w zlewie, jak rozmrażałam
ryby!!
Była lepsza ode mnie, bo jak tylko coś wystawało, zostało
obgryzione:D
Bawiło nas to nieodmiennie.
Czasami się zdarzało,
że po jakiejś zuchwałej kradzieży miałam z nią poważną
rozmowę.
Siedziała wtedy na przeciwko mnie i słuchała, patrząc
mi w oczy. Ale przychodził moment, że już jej się znudziło
słuchanie, wzruszała wtedy ramionami i odchodziła z godnością, a
ja pękałam ze śmiechu.
A przy tym była
cudownym, przyjacielskim, ufnym, mądrym kotem. Zawsze wiedziała, w
którym jestem pomieszczeniu i tam się meldowała na oknie, pukając
łapką, żeby ją wpuścić.
Jak chciała się poprzytulać, to
przychodziła na kolana, ale jak chciała wyjść, to wołała mnie z
daleka, żeby ją wypuścić. Reagowała na imię i zawsze się
odzywała, jak ją wołałam.
Miała do mnie pełne zaufanie - kiedy
uszkodziła sobie łapkę i musiałam jej robić kompresy, to leżała
na mnie z tym opatrunkiem, nigdy go nie zerwała.
Znosiła też ze
stoickim spokojem wizyty u weterynarza, a zastrzyki nie robiły na
niej żadnego wrażenia.
Iza lubiła też sypiać
w różnych dziwnych miejscach, bo jak zauważyłam, jak chce się
rozśmieszyć kota, to wystarczy naszykować mu posłanie.
To
spostrzeżenie potwierdziło się później przy innych kotach, a już
szczególnie przy tych obecnych, które po prostu stwierdziły, że
najodpowiedniejsze dla nich jest moje łóżko, a nie jakieś tam
kocie legowiska.
Pewnego razu wróciłam z
pracy i okazało się, że zginął kot – był w domu i nie ma. Po
krótkim śledztwie i rekonstrukcji wydarzeń okazało się, że był
czyszczony komin, a Izyda akurat wybrała sobie do spania kominkowe
palenisko i z czarno-białego kota zrobił się czarny. Ułożyła
się potem na czarnym pianinie i wtopiła w tło, zniknęła z pola
widzenia:D Zapewniam, że po takim farbowaniu futerka, ciężko jest
doprowadzić zwierzę do stanu pierwotnego...
Z Parysem miała swoje
różne porachunki, które załatwiała (dosłownie!) po kociemu.
Kiedyś zastanawiałam się, czemu pies nie pije wody – podchodzi
do miski i rezygnuje, aż przyłapałam ją, jak mu do tej miski
nasikała.
Ale był też moment, kiedy patrzyłam zdumiona, jak pies
skubie ją po karku, a ona siedzi nieruchomo, mimo że delikatny nie
był. Okazało się, że wyskubał jej kleszcza. Rana zagoiła się
bez komplikacji.
Izyda była bardzo
zainteresowana chomikami, siadała na klatce i obserwowała. Miała
zapowiedziane, że nie wolno ruszać „myszy”, ale przecież ona
ich nie ruszała, tylko klatkę.
„Myszy” były Parysa, potrafił
godzinami się w nie wpatrywać, nie poruszając nawet powiekami.
No
i pewnego razu zastałam rano taki widok: klatka leżała na
podłodze, chomiki lekko spłoszone, z jednej jej strony przyczajona
Izyda, a z drugiej Parys, który tych swoich „myszy” pilnował.
Skutek zakazu ruszania „myszy” był taki, że jak z nastaniem
jesieni sprowadziły się do nas z pól prawdziwe myszy, to domowe
były pod ochroną.
Owszem, łowiła, przynosiła mi swoje trofea na
parapet (czasem i do domu się z nimi przemknęła), ale zawsze były
to myszy „obce”.
Może to śmiesznie
brzmi, że KOT miał na imię Izyda i piszę o nim w rodzaju żeńskim,
ale zapewniam, że jej to absolutnie nie przeszkadzało:D
Kochałam tego kota
miłością wzajemną i to właśnie Izyda była przyczyną, że
stałam się „kociarą”, niewyobrażającą sobie życia bez tych
futrzaków.
Okazało się też, że Syn nie ma alergii na domowe
koty, choć jego spotkania z innymi kotami wyglądały mocno
nieciekawie.
Kiedy Iza odeszła,
pozostawiła po sobie niesamowitą pustkę, żal i tęsknotę.
Właśnie wtedy obiecałam sobie, że już nigdy nie będę miała
tylko jednego kota i słowa dotrzymałam.
P.S. Jestem również szczęśliwą podwładną Miśka-Misiora, którego
adoptowałam w sierpniu ubiegłego roku z Fundacji. Misiek jest kotem
marzeń - takim do kochania i przytulania, niekłopotliwym, czystym,
spokojnym, czego nie mogę powiedzieć o jego koleżance, która ma
ADHD:D:D:D, i która trafiła do mnie tego samego dnia, co Misiek.
Miło się to czyta - i potwierdza zasadę, że nie lub kotów tylko ten, kto ich nie zna :).
OdpowiedzUsuńA Misio-Misior to domowy błakający się kot zgarnięty przy okazji łapania kociaków przystankowych z rogu Kilińskiego i Pomorskiej. Cieszę się, że ma taki sympatyczny dom :)