piątek, 23 października 2015

Kocie sprawy

opowiedziała P. Barbara

Zaczęło się niewinnie – od jednego kota:) 
Ale doświadczeni kociarze powiadają, że z posiadaniem kotów jest tak, jak z tatuażami, jak się raz zacznie, to potem nie można przestać, więc i u mnie inaczej nie było:D

Izyda wybrała sobie nas sama, po prostu pojawiła się pewnego letniego dnia na placu budowy i została. Było to małe kociątko, jak to mówią „pingwin”. 

Pojawiła się i potem już nic nie było takie samo. 
Nie miałam nic przeciw kotom, ale zawsze byłam „psiarą”. Uważałam, że wolałabym mieć 3 psy niż jednego kota, co nie było znów takim wyrzeczeniem, bo mój Syn jest alergikiem i źle reagował na kocią sierść.

Mieliśmy już jednego domowego psa Parysa (schroniskowego), potem pojawiła się Kora (wilczyca długowłosa), którą uchroniliśmy od uśpienia, bo „ogryzała drzewka” poprzedniemu właścicielowi, następnie podrzucono nam psi szkielecik, który wyrósł na przepięknego kudłatego rudzielca Aresa, a na koniec wzięliśmy ze schroniska w Pabianicach ogromną sukę Dianę niewiadomej rasy, ale ułożoną i prawdopodobnie domową.


Nasz start na wsi wyglądał zatem następująco: 4 psy, 4 chomiki i 1 kot. Zakładaliśmy, że zwierzęta (oprócz chomików i Parysa) będą mieszkać na dworze, psy dostały porządne budy, kot ciepły zakamarek, ale przyszła upiorna zima i całe to towarzystwo zamieszkało w domu, pakując się oczywiście do łóżek:D 
Myśmy wtedy naprawdę nie potrzebowali innej rozrywki, wystarczyło nam patrzeć na te zwierzaki. Najgorzej radził sobie Parys, który długie lata był psim jedynakiem, za to Kora okazała się wspaniałą opiekunką dla Izydy (która po roku okazała się kotem:D:D) i Aresa. 
Kora jadała ostatnia, jak już się pożywiły jej „dzieci”, potem je myła, Izyda układała się do snu NA Aresie, a Kora czuwała.

Wiosną psy poszły na dwór, w domu została Iza i Parys, jak za niedługo się okazało, zgrany złodziejski tandem. 
I nie liczyło się to, że micha była cały czas pełna, ważna była adrenalina:D 
Iza nauczyła mnie chować jedzenie, bo częstowała się wszystkim, co leżało na wierzchu, dzieląc się z Parysem. 
Jej popisowy numer to wyciągnięcie spod ciężkiej, szklanej misy kotletów schabowych. 
Zostawiłam to mięso w zlewie do rozmrożenia, przykrywając szczelnie misą, ufając, że będzie bezpieczne. 
Niestety... po przyjściu z pracy już go nie zastałam, choć nie stwierdziłam śladów włamania. 
Innym razem dobrała się do kaszanki, część zjadła na miejscu, część zrzuciła czekającemu Parysowi. 
Nie powiem, nam też trochę zostawiła. Jakie ja budowałam konstrukcje w zlewie, jak rozmrażałam ryby!! 
Była lepsza ode mnie, bo jak tylko coś wystawało, zostało obgryzione:D 
Bawiło nas to nieodmiennie.

Czasami się zdarzało, że po jakiejś zuchwałej kradzieży miałam z nią poważną rozmowę. 
Siedziała wtedy na przeciwko mnie i słuchała, patrząc mi w oczy. Ale przychodził moment, że już jej się znudziło słuchanie, wzruszała wtedy ramionami i odchodziła z godnością, a ja pękałam ze śmiechu.

A przy tym była cudownym, przyjacielskim, ufnym, mądrym kotem. Zawsze wiedziała, w którym jestem pomieszczeniu i tam się meldowała na oknie, pukając łapką, żeby ją wpuścić. 
Jak chciała się poprzytulać, to przychodziła na kolana, ale jak chciała wyjść, to wołała mnie z daleka, żeby ją wypuścić. Reagowała na imię i zawsze się odzywała, jak ją wołałam. 
Miała do mnie pełne zaufanie - kiedy uszkodziła sobie łapkę i musiałam jej robić kompresy, to leżała na mnie z tym opatrunkiem, nigdy go nie zerwała. 
Znosiła też ze stoickim spokojem wizyty u weterynarza, a zastrzyki nie robiły na niej żadnego wrażenia.

Iza lubiła też sypiać w różnych dziwnych miejscach, bo jak zauważyłam, jak chce się rozśmieszyć kota, to wystarczy naszykować mu posłanie. 
To spostrzeżenie potwierdziło się później przy innych kotach, a już szczególnie przy tych obecnych, które po prostu stwierdziły, że najodpowiedniejsze dla nich jest moje łóżko, a nie jakieś tam kocie legowiska.

Pewnego razu wróciłam z pracy i okazało się, że zginął kot – był w domu i nie ma. Po krótkim śledztwie i rekonstrukcji wydarzeń okazało się, że był czyszczony komin, a Izyda akurat wybrała sobie do spania kominkowe palenisko i z czarno-białego kota zrobił się czarny. Ułożyła się potem na czarnym pianinie i wtopiła w tło, zniknęła z pola widzenia:D Zapewniam, że po takim farbowaniu futerka, ciężko jest doprowadzić zwierzę do stanu pierwotnego...

Z Parysem miała swoje różne porachunki, które załatwiała (dosłownie!) po kociemu. 
Kiedyś zastanawiałam się, czemu pies nie pije wody – podchodzi do miski i rezygnuje, aż przyłapałam ją, jak mu do tej miski nasikała. 
Ale był też moment, kiedy patrzyłam zdumiona, jak pies skubie ją po karku, a ona siedzi nieruchomo, mimo że delikatny nie był. Okazało się, że wyskubał jej kleszcza. Rana zagoiła się bez komplikacji.


Izyda była bardzo zainteresowana chomikami, siadała na klatce i obserwowała. Miała zapowiedziane, że nie wolno ruszać „myszy”, ale przecież ona ich nie ruszała, tylko klatkę. 
„Myszy” były Parysa, potrafił godzinami się w nie wpatrywać, nie poruszając nawet powiekami. 
No i pewnego razu zastałam rano taki widok: klatka leżała na podłodze, chomiki lekko spłoszone, z jednej jej strony przyczajona Izyda, a z drugiej Parys, który tych swoich „myszy” pilnował. Skutek zakazu ruszania „myszy” był taki, że jak z nastaniem jesieni sprowadziły się do nas z pól prawdziwe myszy, to domowe były pod ochroną. 
Owszem, łowiła, przynosiła mi swoje trofea na parapet (czasem i do domu się z nimi przemknęła), ale zawsze były to myszy „obce”.

Może to śmiesznie brzmi, że KOT miał na imię Izyda i piszę o nim w rodzaju żeńskim, ale zapewniam, że jej to absolutnie nie przeszkadzało:D

Kochałam tego kota miłością wzajemną i to właśnie Izyda była przyczyną, że stałam się „kociarą”, niewyobrażającą sobie życia bez tych futrzaków. 
Okazało się też, że Syn nie ma alergii na domowe koty, choć jego  spotkania z innymi kotami wyglądały mocno nieciekawie.

Kiedy Iza odeszła, pozostawiła po sobie niesamowitą pustkę, żal i tęsknotę. Właśnie wtedy obiecałam sobie, że już nigdy nie będę miała tylko jednego kota i słowa dotrzymałam. 

P.S. Jestem również szczęśliwą podwładną Miśka-Misiora, którego adoptowałam w sierpniu ubiegłego roku z Fundacji. Misiek jest kotem marzeń - takim do kochania i przytulania, niekłopotliwym, czystym, spokojnym, czego nie mogę powiedzieć o jego koleżance, która ma ADHD:D:D:D, i która trafiła do mnie tego samego dnia, co Misiek.






1 komentarz:

  1. Miło się to czyta - i potwierdza zasadę, że nie lub kotów tylko ten, kto ich nie zna :).
    A Misio-Misior to domowy błakający się kot zgarnięty przy okazji łapania kociaków przystankowych z rogu Kilińskiego i Pomorskiej. Cieszę się, że ma taki sympatyczny dom :)

    OdpowiedzUsuń