Kinia
- oswojona tri z Nowosolnej, zgarnięta z jakiejś ruiny na
sterylkę…. Lato 2016, szczyt kociakowy, nie bardzo wiadomo, co z
nią dalej. Chwilę wcześniej mama Ninki pożegnała swoją
trzykolorową staruszkę, a że wiosną zaadoptowała od nas
potężnego Mrauczura, byłyśmy w kontakcie. Nieśmiało
zaproponowałam miłą trikoloreczke, która nie miała się
gdzie podziać…
Dość
szybko zaprzyjaźniła się z Mrauczurem, czyli Minusiem, przyjaźń
nieco jednostronna, tzn Miniuś zakochany i opiekuńczy, dama -
zależnie do humoru, albo pozwalała sobie uszka pucować, albo
syczała i waliła łapą aż huczało.
I
żyli sobie szczęśliwie - do ostatniego lata. Bo na wsi, odległej
od Łodzi o jakieś 100km jest stary dom rodzinny. Stoi pusty,
dogląda go starszy pan. Warunki spartańskie, brak prądu, sławojka.
Za to spokój, przestrzeń, powietrze - i kompletne odcięcie od
„cywilizacji”. Na lato ze zwierzakami w sam raz. Pomogłyśmy z
Ninką zawieźć koty i zapasy na miesiąc, spędziłyśmy
miły dzień obserwując koty - Miniek zachowywał się jak pies
pasterski, szedł za człowiekiem np. do sławojki, czekał, wracał.
Denerwował się, kiedy nie miał wszystkich „na oku”. Kinia
schowała się w jakiejś dziurze w domu - przyzwyczai się za
kilka dni, nikt jej na spacery wyganiał nie będzie. Oba koty
spędziły jakiś czas „na wolności”, trzymały się miejsca, w
którym je porzucono, oba na pewno były wcześniej kotami domowymi
- małe było ryzyko, że się zgubią czy uciekną.
A
jednak…
Nie
pamiętam już w jakich okolicznościach po kilku dniach Kinia wyszła
z domu - i przepadła. Zrozpaczona mama Ninki przez
resztę urlopu szukała kotki, zawiadomiła okolicznych mieszkańców
o zgubie. Wystawała jedzonko - znikało. Ale czy zjadały je
okoliczne koty, psy, czy jeże, lisy, sroki - nie wiadomo. Bo kotki
nikt nie widział.
Powrót
z urlopu - jeden wielki płacz.
W
domu Miniuś chodził po kątach, zaglądał, wolał, patrzył
pytająco na panią.
Pan
doglądający domu został wyposażony w zapas kociej karmy z prośbą,
by codziennie napełniał miseczkę. Co kilka dni Ninka i jej mama
obdzwaniały sąsiadów - może gdzieś się pojawiała? Selekcję
informacji utrudniał fakt, że po sąsiedzku mieszkała druga
trikolorka - dość podobna. Nadzieja ma twarde życie i czepia się
każdej szansy.
Sierpień,
wrzesień - cisza. Karma nadal wystawiana. Październik - ktoś
Kinię widział, podobno chciała wejść do domu, przynajmniej tak
nam powiedziano, ale uciekła. Nie zastanawiałyśmy się wtedy, czy
to Kinia, czy miejscowa tri.
Listopad
- starszy pan twierdzi, że ją widuje. Nieregularnie. Potem, że
codziennie. Zimno, wręcz mrozy - nie ma na co czekać, w pierwszą
wolną (dla nas obu) sobotę - tzn 2018.12.01 - jedziemy z Ninką.
Ubrane jak na biegun, dodatkowo koce, termosy, kanapki. Bo w domu
ogrzewania nie ma, prądu też, więc tylko na te koce możemy
liczyć. Piec jest, ale podobno nie ma opału. Po drodze zajeżdżamy
na skład węgla - żadna z nas nigdy w piecu nie paliła,
tłumaczymy, po co węgiel, bo wybór jest spory, życzliwy pan
proponuje odpowiedni, patrzy na klatki i kontener w bagażniku, a, wy
od kotów, to chodźcie, coś wam pokażę.
W
kotłowni młodziutka burasie i dwa maluszki, brudne jak nieboskie
stworzenia - w końcu w kotłowni. Przedtem siedziały w
styropianowej budzie, ale tak zimno, to przeniosłem do kotłowni. Na
parapecie czarna kotka - wysterylizowana, z dumą mówi pan. Trochę
to nietypowe, z lekka drążę - czarną wysterylizowała i kociaki
zabrała Marta z sąsiedniej miejscowości, burasię w ciąży
podrzucono, Marta jej zabrać nie mogła - brak miejsca, więc
budkę podrzuciła. Dzwonimy do Marty - nieprędko coś jej się
zwolni….. Nam niestety też….
Jest
10.00, jesteśmy na miejscu, w domu -4 stopnie, na zewnątrz prawie
-10. Stawiamy klatkę martwiąc się, że zanim Kinia przyjdzie,
żarełko zamarznie… Pan zabiera się do palenia w kuchennym piecu.
Idziemy obejrzeć zrujnowany drewniany domek, w którym podobno
mieszka Kinia - może? Nic..
Wracamy
- dym wali na kuchnię, pan otwiera drzwi do kuchni, potem drzwi
zewnętrzne, potem okno. Wiejemy do pokoju - bo w kuchni mało, że
dym, to temperatura już równa zewnętrznej.
Wytrzymałyśmy
do 12.30 - pan ciągle próbował napalić, dym w pokoju zaczął
nas dopadać… Jedziemy gdzieś na obiad, zjemy, rozgrzejemy się.
Ruszamy - JEST! Tri biegnie bruzdą po drugiej stronie szosy,
oddala się. Kina czy sąsiadowa? Mamy zdjęcia, ale z tej odległości
nie rozpoznamy. Nawet jeśli sąsiadowa, to znaczy, że pora na
spacer, może i Kinia wyjdzie? Jedźmy na ten obiad, na podwórku
będzie spokój może się złapie.
Przygody
obiadowe w skrócie - wg googla jakieś 8km Leśny Zajazd. Jest -
z napisem „na sprzedaż”. Za 20km Przygłów, może
tam? Nic. Jedziemy dalej, jest bar. Duża sala, smaczne jedzenie,
kominek, przy którym odtajałyśmy, potężne drugie danie na wynos
zabrane dla pana nadal walczącego z piecem. Ceny bardzo przystępne
- tylko jechać musiałyśmy prawie 30km…
Wracamy,
jest 14ta, samochód na podwórko, po kilku minutach jest tri - od
klatki oddziela ją samochód. Wystawiam na szosę, przez okno pokoju
(w kuchni dym) obserwujemy - idzie w kierunku klatki!! Ninka
nerwowo pali, powinnyśmy trochę odczekać, dać kici czas -
10minut, 15, nie wytrzymujemy - lecimy. Jest!!!!
Ale
to chyba nie Kinia, mówi Ninka… Dobra, bierzemy do domu, porównamy
ze zdjęciami, obfotografujemy - w razie kolejnego alarmu poprosimy
o foty i porównamy, zanim popędzimy te 100km…
Zdjęcia
nie kłamią - to nie Kinia…. Cóż, zwijamy manatki, wracamy….
Jeśli tylko tę kotkę sąsiedzi widują, to znaczy, że Kinia
przepadła albo jest gdzieś daleko….
Wypuszczamy
sąsiadową szylkretkę, pakujemy koce i termosy, Ninka spogląda
w okno - Anka, JEST KINIA!!!!
Faktycznie
jest, biegnie w kierunku domu, krzyczy! Rzucamy się po klatkę, po
saszetkę, z klatką przed dom, nie pod wiatkę, za daleko. Ninka
woła kotkę do drzwi, może wejdzie - wolę klatkę, jeśli
wejdzie do przedsionka, drzwi stare, szybko się nie zatrzasną,
zwieje.. Głodna jest, podbiega do klatki, macham jej saszetką
przed nosem, dotykam główki, złapać się nie daje, więc saszetką
naprowadzam do wejścia klatki, wchodzi, za mało bym ręką
zatrzasnęła, wychodzi, znów saszetką, wchodzi do połowy ciała,
ryzykuję, trzaskam - JEST!!
Obie
na moment opadamy z sił - zwyczajnie nie wierzymy, chwilę
wcześniej uznałyśmy, że przepadła. Kinia miota się w klatce, w
domu wyrywa się z rąk, szaleje po ścianach, łapiemy do kontenera,
dodatkowo zabezpieczamy sznurkiem.
Wracamy.
Łapią nas dreszcze, raczej nie z przemarznięcia, bo opatulone
byłyśmy solidnie, raczej emocję z nas schodzą.
- Skręć
w lewo, do składu węgla - mówi nagle Ninka.
- Skąd
wiedziałaś?
- Przecież
cię znam….
Fakt,
kocia rodzinka z kotłowni… Wchodzimy z panią - kotłownia
pusta. Poszły na spacer? Spieszymy się… Nie, mówi pani, i kicia.
Są. Za moment w kontenerze.
Potem
już do Łodzi, po drodze tyko przewijanie rodzinki, bo maluszki
obficie napojone mleczkiem przez podróżą mleczko hmmm strawiły.
U
weta - Kinia ma pchły, świerzbowca, pewnie i parę kleszczy się
znajdzie. Schudła - ale bez tragedii, widać miejscowy pan karmił
zgodnie z obietnicą. I brudna.
W
domu dala nura pod łóżko, potem na łóżko, pod warunkiem, że z
kochaną panią. Stęsknionego Miniusia osyczała - na razie.
A
kocia rodzinka? Młodziutka, niespełna roczna koteczka i dwóch
chłopczyków - około dwumiesięcznych. W brudnych futerkach pcheł
do woli, brzuszki wzdęte od robali, wyciek z oczu, na razie tylko
kropelki, jeśli nie będzie poprawy przez 2-3 dni - antybiotyk.
Jeden wynicowany odbyt. Różnica wagi miedzy chłopaczkami -
prawie 50%. Kotka została na sterylkę - sprawdzone, już nie
karmi, malce - Karbon i Tytan - z częściowo
odpucowanymi pysiami pojechały do dt - kilka dni wcześniej taki
dt zaproponowała Wiola - jakby przeczuwała, że będzie potrzebny
- dzięki wielki, Wiolu.
Wiem,
że kociaki u Wioli czują się dobrze, jedzą i szaleją - może
uda się w tym tygodniu zaszczepić? A kotka po sterylce wróci do
siebie - kolega ją odwiezie, ma tam rodzinę, często bywa. Też
postaramy się ją zaszczepić.
Myślicie,
że to koniec? Soboty tak, ale była jest jeszcze niedziela… A w
niedzielę rodzina, która zaadoptowała ode mnie Jozina z
Aleksandrowa, znalazła burobiałą młodą koteczkę… Jest u
Dorotki, dziś przegląd u weta, wczoraj nie miałam siły do
całodobowej lecieć.
I
jeszcze taki czarny, na pewno domowy kot na moim osiedlu - od
tygodnia płacze, ale boi się podejść. Już wiem, gdzie
„pomieszkuje”, gdzie jada. Nawet złapałam go w piątek, ale
rozwalił kontener i uciekł - teraz mi nie ufa… Karmię go po
drodze do pracy, może za jakiś tydzień-dwa złapię…
Pora
na mantrę….
Pomożecie?
Jeśli tak, to 71 1020 2313 0000 3802 0442 4040 Fundacja For
Animals Oddział Łódź 40-384 Katowice, 11go Listopada 4 -
dopisek - zimowe kociaki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz