wtorek, 4 grudnia 2018

Znów dwie szylkretki


Kinia - oswojona tri z Nowosolnej, zgarnięta z jakiejś ruiny na sterylkę…. Lato 2016, szczyt kociakowy, nie bardzo wiadomo, co z nią dalej. Chwilę wcześniej mama Ninki pożegnała swoją trzykolorową staruszkę, a że wiosną zaadoptowała od nas potężnego Mrauczura, byłyśmy w kontakcie. Nieśmiało zaproponowałam miłą  trikoloreczke, która nie miała się gdzie podziać…

Dość szybko zaprzyjaźniła się z Mrauczurem, czyli Minusiem, przyjaźń nieco jednostronna, tzn Miniuś zakochany i opiekuńczy, dama - zależnie do humoru, albo pozwalała sobie uszka pucować, albo syczała i waliła łapą aż huczało.

I żyli sobie szczęśliwie - do ostatniego lata. Bo na wsi, odległej od Łodzi o jakieś 100km jest stary dom rodzinny. Stoi pusty, dogląda go starszy pan. Warunki spartańskie, brak prądu, sławojka. Za to spokój, przestrzeń, powietrze - i kompletne odcięcie od „cywilizacji”. Na lato ze zwierzakami w sam raz. Pomogłyśmy z Ninką zawieźć koty i  zapasy na miesiąc, spędziłyśmy miły dzień obserwując koty - Miniek zachowywał się jak pies pasterski, szedł za człowiekiem np. do sławojki, czekał, wracał. Denerwował się, kiedy nie miał wszystkich „na oku”. Kinia schowała się w jakiejś dziurze w domu - przyzwyczai się za kilka dni, nikt jej na spacery wyganiał nie będzie. Oba koty spędziły jakiś czas „na wolności”, trzymały się miejsca, w którym je porzucono, oba na pewno były wcześniej kotami domowymi - małe było ryzyko, że się zgubią czy uciekną.
A jednak…
Nie pamiętam już w jakich okolicznościach po kilku dniach Kinia wyszła z domu - i  przepadła. Zrozpaczona mama Ninki przez resztę urlopu szukała kotki, zawiadomiła okolicznych mieszkańców o zgubie. Wystawała jedzonko - znikało. Ale czy zjadały je okoliczne koty, psy, czy jeże, lisy, sroki - nie wiadomo. Bo kotki nikt nie widział.
Powrót z urlopu - jeden wielki płacz.
W domu Miniuś chodził po kątach, zaglądał, wolał, patrzył pytająco na panią.
Pan doglądający domu został wyposażony w zapas kociej karmy z prośbą, by codziennie napełniał miseczkę. Co kilka dni Ninka i jej mama obdzwaniały sąsiadów - może gdzieś się pojawiała? Selekcję informacji utrudniał fakt, że po sąsiedzku mieszkała druga trikolorka - dość podobna. Nadzieja ma twarde życie i czepia się każdej szansy.
Sierpień, wrzesień - cisza. Karma nadal wystawiana. Październik - ktoś Kinię widział, podobno chciała wejść do domu, przynajmniej tak nam powiedziano, ale uciekła. Nie zastanawiałyśmy się wtedy, czy to Kinia, czy miejscowa tri.
Listopad - starszy pan twierdzi, że ją widuje. Nieregularnie. Potem, że codziennie. Zimno, wręcz mrozy - nie ma na co czekać, w pierwszą wolną (dla nas obu) sobotę - tzn 2018.12.01 - jedziemy z Ninką. Ubrane jak na biegun, dodatkowo koce, termosy, kanapki. Bo w domu ogrzewania nie ma, prądu też, więc tylko na te koce możemy liczyć. Piec jest, ale podobno nie ma opału. Po drodze zajeżdżamy na skład węgla - żadna z nas nigdy w piecu nie paliła, tłumaczymy, po co węgiel, bo wybór jest spory, życzliwy pan proponuje odpowiedni, patrzy na klatki i kontener w bagażniku, a, wy od kotów, to chodźcie, coś wam pokażę.
W kotłowni młodziutka burasie i dwa maluszki, brudne jak nieboskie stworzenia - w  końcu w kotłowni. Przedtem siedziały w styropianowej budzie, ale tak zimno, to przeniosłem do kotłowni. Na parapecie czarna kotka - wysterylizowana, z dumą mówi pan. Trochę to nietypowe, z lekka drążę - czarną wysterylizowała i kociaki zabrała Marta z sąsiedniej miejscowości, burasię w ciąży podrzucono, Marta jej zabrać nie mogła - brak miejsca, więc budkę podrzuciła. Dzwonimy do Marty - nieprędko coś jej się zwolni….. Nam niestety też….
Jest 10.00, jesteśmy na miejscu, w domu -4 stopnie, na zewnątrz prawie -10. Stawiamy klatkę martwiąc się, że zanim Kinia przyjdzie, żarełko zamarznie… Pan zabiera się do palenia w kuchennym piecu. Idziemy obejrzeć zrujnowany drewniany domek, w którym podobno mieszka Kinia - może? Nic..
Wracamy - dym wali na kuchnię, pan otwiera drzwi do kuchni, potem drzwi zewnętrzne, potem okno. Wiejemy do pokoju - bo w kuchni mało, że dym, to temperatura już równa zewnętrznej.
Wytrzymałyśmy do 12.30 - pan ciągle próbował napalić, dym w pokoju zaczął nas dopadać… Jedziemy gdzieś na obiad, zjemy, rozgrzejemy się. Ruszamy - JEST! Tri biegnie bruzdą po drugiej stronie szosy, oddala się. Kina czy sąsiadowa? Mamy zdjęcia, ale z tej odległości nie rozpoznamy. Nawet jeśli sąsiadowa, to znaczy, że pora na spacer, może i Kinia wyjdzie? Jedźmy na ten obiad, na podwórku będzie spokój może się złapie.
Przygody obiadowe w skrócie - wg googla jakieś 8km Leśny Zajazd. Jest - z  napisem „na sprzedaż”. Za 20km Przygłów, może tam? Nic. Jedziemy dalej, jest bar. Duża sala, smaczne jedzenie, kominek, przy którym odtajałyśmy, potężne drugie danie na wynos zabrane dla pana nadal walczącego z piecem. Ceny bardzo przystępne - tylko jechać musiałyśmy prawie 30km…
Wracamy, jest 14ta, samochód na podwórko, po kilku minutach jest tri - od klatki oddziela ją samochód. Wystawiam na szosę, przez okno pokoju (w kuchni dym) obserwujemy - idzie w kierunku klatki!! Ninka nerwowo pali, powinnyśmy trochę odczekać, dać kici czas - 10minut, 15, nie wytrzymujemy - lecimy. Jest!!!!

Ale to chyba nie Kinia, mówi Ninka… Dobra, bierzemy do domu, porównamy ze zdjęciami, obfotografujemy - w razie kolejnego alarmu poprosimy o foty i  porównamy, zanim popędzimy te 100km…

Zdjęcia nie kłamią - to nie Kinia…. Cóż, zwijamy manatki, wracamy…. Jeśli tylko tę kotkę sąsiedzi widują, to znaczy, że Kinia przepadła albo jest gdzieś daleko….
Wypuszczamy sąsiadową szylkretkę, pakujemy koce i termosy, Ninka spogląda w  okno - Anka, JEST KINIA!!!!
Faktycznie jest, biegnie w kierunku domu, krzyczy! Rzucamy się po klatkę, po saszetkę, z klatką przed dom, nie pod wiatkę, za daleko. Ninka woła kotkę do drzwi, może wejdzie - wolę klatkę, jeśli wejdzie do przedsionka, drzwi stare, szybko się nie zatrzasną, zwieje.. Głodna jest, podbiega do klatki, macham jej saszetką przed nosem, dotykam główki, złapać się nie daje, więc saszetką naprowadzam do wejścia klatki, wchodzi, za mało bym ręką zatrzasnęła, wychodzi, znów saszetką, wchodzi do połowy ciała, ryzykuję, trzaskam - JEST!!
Obie na moment opadamy z sił - zwyczajnie nie wierzymy, chwilę wcześniej uznałyśmy, że przepadła. Kinia miota się w klatce, w domu wyrywa się z rąk, szaleje po ścianach, łapiemy do kontenera, dodatkowo zabezpieczamy sznurkiem.

Wracamy. Łapią nas dreszcze, raczej nie z przemarznięcia, bo opatulone byłyśmy solidnie, raczej emocję z nas schodzą.
-  Skręć w lewo, do składu węgla - mówi nagle Ninka.
-  Skąd wiedziałaś?
-  Przecież cię znam….
Fakt, kocia rodzinka z kotłowni… Wchodzimy z panią - kotłownia pusta. Poszły na spacer? Spieszymy się… Nie, mówi pani, i kicia. Są. Za moment w kontenerze.

Potem już do Łodzi, po drodze tyko przewijanie rodzinki, bo maluszki obficie napojone mleczkiem przez podróżą mleczko hmmm strawiły.
U weta - Kinia ma pchły, świerzbowca, pewnie i parę kleszczy się znajdzie. Schudła - ale bez tragedii, widać miejscowy pan karmił zgodnie z obietnicą. I brudna.

W domu dala nura pod łóżko, potem na łóżko, pod warunkiem, że z kochaną panią. Stęsknionego Miniusia osyczała - na razie.

A kocia rodzinka? Młodziutka, niespełna roczna koteczka i dwóch chłopczyków - około dwumiesięcznych. W brudnych futerkach pcheł do woli, brzuszki wzdęte od robali, wyciek z oczu, na razie tylko kropelki, jeśli nie będzie poprawy przez 2-3 dni - antybiotyk. Jeden wynicowany odbyt. Różnica wagi miedzy chłopaczkami - prawie 50%. Kotka została na sterylkę - sprawdzone, już nie karmi, malce - Karbon i  Tytan - z częściowo odpucowanymi pysiami pojechały do dt - kilka dni wcześniej taki dt zaproponowała Wiola - jakby przeczuwała, że będzie potrzebny - dzięki wielki, Wiolu.

Wiem, że kociaki u Wioli czują się dobrze, jedzą i szaleją - może uda się w tym tygodniu zaszczepić? A kotka po sterylce wróci do siebie - kolega ją odwiezie, ma tam rodzinę, często bywa. Też postaramy się ją zaszczepić.
Myślicie, że to koniec? Soboty tak, ale była jest jeszcze niedziela… A w niedzielę rodzina, która zaadoptowała ode mnie Jozina z Aleksandrowa, znalazła burobiałą młodą koteczkę… Jest u Dorotki, dziś przegląd u weta, wczoraj nie miałam siły do całodobowej lecieć.
I jeszcze taki czarny, na pewno domowy kot na moim osiedlu - od tygodnia płacze, ale boi się podejść. Już wiem, gdzie „pomieszkuje”, gdzie jada. Nawet złapałam go w piątek, ale rozwalił kontener i uciekł - teraz mi nie ufa… Karmię go po drodze do pracy, może za jakiś tydzień-dwa złapię…

Pora na mantrę….
Pomożecie? Jeśli tak, to 71 1020 2313 0000 3802 0442 4040 Fundacja For Animals Oddział Łódź 40-384 Katowice, 11go Listopada 4 - dopisek - zimowe kociaki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz