środa, 14 października 2020

ASK@ pisze. Nie ma zdjęć. I nie o kotach, jeno o dniu codziennym.

 Czas kwarantanny to był pechowy czas dla naszych przedmiotów domowych. Padło nam ich deczko. Czasem nie do końca tak jak czajnik. Dziad postanowił nie wyłączać się. Przez to spowodował zwarcie w puszce. A to w następstwie powodowało, że przewody przy włączeniu pralki czy zmywarki jarały się śmierdząc jak cholera. Przy okazji wyłączając światło w kuchni i łazience. Janusz jakoś nie czuł swądu. Ale brak jasności odczuwał. Bo u niego wsio musi się świecić. Widno musi być. Ile żarówek, tyle w użyciu.

Gdy wystygło wracało napięcie. TŻ łatał, skręcał... ale nie wiele dawało .Wreszcie znajomy kupił kostkę i jakoś udało się to wszystko naprawić. Prócz czajnika. Trzeba było go pilnować. Gdy woda bulgotała, para buchała, nasze rączki ręcznie wyłączały przycisk. Było to przyczyną spięć na linii peciarski maż i nie peciarska żonka. Nie dało rady wstawić wody, załączyć sprzęcior i pójść sobie na peta. Spokojnie i długo dymka puszczać. A takie próby były. Tylko wtedy czajnidło podejmowało próby przerobienia się w gorący gejzer.
Gdy tylko kwarantanna się skończyła pojechaliśmy zakupić nowy. Nie szaleliśmy z ceną. Nie patrzyliśmy na markę i wygląd. Ma grzać. Na kawkę Janusza i na kocie żarcie ma starczyć wody.
Przedstawiliśmy bielutkiemu nowiutkiemu czajniczkowi jego miejsce. Został wyjęta z opakowania, kabelek przed dyndaniem też zabezpieczono. Pierwsze grzanie wody poszło. Zgodnie z instrukcją miało być wylane. Gdy to czyniłam zauważyłam na płycie grzewczej krople wody. No, może tak się skropiło bo nowe. Ale życie nie było dla nówki łaskawe. Z każdym dniem płynu stojącego pod nim było więcej i więcej. Więc po tygodniu zapakowaliśmy to to i pojechaliśmy oddać. Paragon, o dziwo, też był na miejscu. Nastawiona na walkę weszłam do sklepu dzierżąc pudło z felerem. Ale miła pani z okienka bez słowa sprzeciwu przyjęła nas. Wypisała jakieś kwitki com podpisała i nakazała sobie wybrać nowe nie śmigane czajniątko. Wybór padł na mniejszy ale w tej samej cenie. Szybko zapakowany został i w ramiona me wręczony. Dopiero wstając z siedziska zwróciłam uwagę, że to ta sama firma. Z uśmiechem rzuciłam dowcipnie "obyśmy z tym nie gnali do was". Oby, oby powtórzyła miła pani o ładnym kolorze paznokci i... pojechaliśmy. Zrobiliśmy jeszcze zakupy najważniejsze. Czytaj dbiór ner i wątróbki. O chlebie zapomnieliśmy. O piwie nie. O lekach Sorrusia też pamiętałam.
Uff, jesteśmy w domu. Załączyłam mniejsze cudo. Sprawdzian musi być. Poza tym TŻ-towi kawy się chce. Pamiętam, że pierwsza woda do wylania. Deczko postałam słuchając czy się załącza. Leniwe to to było i długo trwało nim szumieć zaczął. Ale szumi i uzbrojona w piwo zasiadłam w fotelu. Słyszałam tylko jak przestaje i klika wyłącznikiem. Córka kręciła się po kuchni. Weszłam dopiero jak się wyniosła, celem wylania "złej" wody. Nie było pół czajnika. A że Danka niosła jakieś picie to doszłam do wniosku, że sobie nalała. Trudno, nie będę ją uświadamiać ,że bele co nachapie się. Opowiadam mężowi o Dankowej herbacie i lecę zupę mieszać. Zerkam w kąt a tam... w cudzie nowym prawie już płynu nie ma. Za to słońce odblaskiem tęczowym lśni na blacie... w wielkiej kałuży co rozlewa się leniwie. Coraz dalej i dalej. Skapywać zaczyna uroczo na podłogę. Tworząc gorące, parujące jezioro z łyskami światła. No ślicznie! Podniosłam to to klnąc jak szewc, a nawet dwóch. Natentychmias włączył mi się trzeci szewc o bardziej niewybrednym słownictwie. Mistrz wprost! Z uniesionego naczynia, z siłą Niagary, wychlupał się ukrop, trzaskając kroplami wrzącymi w każdą stronę. Wojna światów.
Ściery, ręczniki, pilnowanie kotów. Bo wszak się zbiegły.
Blat wymyła. I podłogę. I fronty szafek przetarłam. Szkło ścienne wylśniłam. Słoneczko radośnie odbijało swą twarzyczkę w czyściusiej, wyparzonej terakocie. Co prawda z trudem przebijając się przez upecane kocimi nosami i łapami okno. No, sterylnie okrutnie się zrobiło. Oraz tak z kosza na śmieci parówka idzie. Sauna.
Po uporządkowaniu wszystkiego zapakowaliśmy Niagarę i pojechaliśmy nazad do sklepu. Miła pani o ładnych paznokciach 
( komunię miała mieć w niedzielę) nawet się nie zdziwiła widząc nas. Miałam do niej deczko pretensji, że mogła zasugerować o zmianie firmy. Teraz zmieniliśmy zgodnie z jej sugestią. Niestety droższe było. Niby lekkim tonem zażyczyłam sobie zniżki. Na pytający wzrok niebieskopaznokciowej wyliczam tchem jednym: za stałego klienta, za testowanie bubli, za ściery, sprzątanie, czas, benzynę, miłe zachowanie... Podzieliła dopłatę na pół. No ok. Nawet dobrze wyszliśmy na tym. Podpisuję ponownie papierki. Dostaję paragon. Oznajmiam, że mąż moją kartą zapłaci. A... męża nie ma. Był za plecami ale się zbył. Jak zwykle zgubił się. A ja forsy nie mam. A ten poszedł sobie. Znalazłam go jak w telewizor wielki się gapił z błogim uśmiechem. Telemaniak cholera. Ja jak idiotka latam po sklepie i Janusza scenicznym szeptem nawołuję, a ten kultury zażywa. Wreszcie wychodzimy z pudłem. I co? Na wyjściu łapie nas kontrolka i wyje na okolice całą. Światełkami mruga. Wszystko obecne w sklepie się na nas ogląda. Ludzie przed sklepem też przystają. Zerka wszystko ciekawie na obsługę czy lecą złodzieja łapać. Może skopią? Kuksańca dadzą? Policję wezwą? Skonfudowani stoimy. Alarm głośny jest. Mrygi denerwujące. Miła pani macha na uspokojenie rączką o pięknych paznokciach, wskazując jednoznacznie, że mamy się wynosić. Co uczyniliśmy. Towarzyszył nam sygnał dźwiękowy.
Woja światów!

Nowe cudo działa. Nie kapie. Nie ma wodospadu. Nie przepala drucików.

1 komentarz: