piątek, 11 października 2013

Ulica Bukowa

Opowiada ansk
Dawno nie pisałam - grubo ponad rok. 
Ponad rok temu złamałam nogę, wlazły jakieś komplikacje zdrowotne, jednocześnie z nie-zdrowotnymi - ciągną się do tej pory i nie wiadomo, kiedy i jak skończą. No i nie pisałam - porobiło mi się coś z głową, nie mogę wejść na miau, bardzo mocno ograniczyłam „kocią” działalność - stresy, nerwy, nie mam cierpliwości do karmicieli i ogólnie „wielepów” (wiedzących lepiej, określenie naszej Ewymrau), wybucham, generalnie lepiej mnie od ludzi izolować. 
No. 
Ale Basia (Hikora) powiedziała, że chętnie czytacie te moje opowiadanka, więc spróbuję „wrócić do pisania”.  
Może w końcu zbiorę się i opiszę historie kotów, które spotkałam? Albo chociaż uporządkuję zapiski, tak, by można ją było dać Wam do przeczytania.. Czasem te historie są prawie niezwykłe, czasem tylko wzruszające, czasem z happy endem, a czasem smutno zakończone…. 
Pewnie będę pisać bardziej zjadliwie i gorzko, ale taki jest mój obecny nastrój…. Jedno jest pewne - wszystkie historie są prawdziwe, i dotyczą konkretnego kota, konkretnej akcji, jest to bardziej rodzaj kroniki niż opowiadanka „opartego na faktach”. A że dziwne przypadki, prawie niewiarygodne zbiegi okoliczności - cóż, życie… Chyba tyle tytułem wstępu wystarczy, czas przejść do rzeczy. 
A więc.
Mój szef, całkiem fajny facet, mimo że szef (ma kota) zadzwonił wczoraj (piątek, 2013.10.04), że kogoś odwoził i przy starych domkach przy Bukowej zobaczył bawiące się przy jezdni koty i kociaki. 

Ile, jakie - średnio zauważył, na pewno duże i małe, na pewno przy jezdni. Nie chcę, nie mam siły, nie mam tymczasu, nie mam pieniędzy, w końcu wszystkich kotów nie uratuję, ale zupełnie odruchowo wypytałam o szczegóły lokalizacji. Może kogoś namówię? 
Zresztą niechętnie, bo dokładnie z tego miejsca dzwonił ze dwa lata temu jakiś facet, że jego matka-staruszka karmi koty, że się mnożą, żeby pomóc. Pomóc możemy np. zabierając kocięta pod warunkiem, że opiekunowie połapią i wysterylizują dorosłe, naprawdę nie mamy nikogo, kto mógłby godzinami czatować pod cudzym domem. Nie, on żąda, by zrobić wszystko, najlepiej wszystko zabrać, on się tym nie będzie zajmował, od tego są fundacje. Informacji, od czego są fundacje, nie przyswajał. A żebyście nie myśleli, że od bezradnych staruszek nie wiadomo czego żądamy - facet mieszkał na miejscu, dysponował samochodem. Wymieniliśmy nieco uprzejmości (tzn ja wysłuchałam), rozmowę zakończyłam jak zwykle informacją, że mój telefon ma, jak zdecyduje się skorzystać z tej formy pomocy, to niech dzwoni. Jasne, że nie zadzwonił.

No to chyba wyjaśniłam, dlaczego niechętnie. 
Nie jadę, pomyślę, może coś wymyślę, może znajdę kogoś, jakiś tymczas..…

Sobota - rynek, śliwki, w domu sprzątanie, placek ze śliwkami, śliwki trzeba włożyć do słoików, podjechać do mamy, nakarmić koty p.Łucji (zakatrzyła się), nie ma czasu gdzieś tam jeździć, zresztą co z tymi kotami, nawet jak się złapią? 

Ale na wszelki wypadek podjechałam po klatkę do p.Łucji, a wracając od mamy jakoś tak zajechałam na tę Bukową….. Dwie piętrowe kamieniczki, jedna zamieszkała, druga pusta, ogrodzona, pozamykana, chroniona. Na chodniku jasna dorosła szylkretka, w krzakach za płotem dwa - rudo-białe i prawie kopia mamusi, na trawie za płotem piękny pingwin.
Westchnęłam. Właściwie wiedziałam, że tak będzie. Że popróbuję chociaż połapać, a potem stanę na głowie, żeby te małe gdzieś ulokować…. I jeszcze trzeba będzie znaleźć na to pieniądze… Gdybym miała inną sytuację finansową, byłoby zdecydowanie łatwiej, ale rezultatem tamtego złamania i późniejszych komplikacji jest też czarna dziura w kieszeni…

Zadzwoniłam do pierwszych drzwi, wyszła młoda kobieta, zapytana o koty zareagowała dość nerwowo, to nie jej, łażą wszędzie, ona czasem da resztki. Wyjaśnienie, że chcę pomóc w sterylizacji i zabrać małe zdecydowanie poprawiło atmosferę, zaprowadziła mnie do sąsiada, który karmi. Fajnie, że można wyciąć, fajnie, że małe znikną, ale jeden pingwin jest taki łaskawy, niech on wróci… Jeden? To ile u pingwinów? Ano trzy. Znaczy plus dwa do tego, co widziałam.

Nic, teren ogrodzony, ludzie pomocni, o ile im się nie zmieni jakoś damy radę.  
Nastawiłam łapkę, pojawił się pingwin, obszedł łapkę dookoła, po czym zdecydowanie wszedł i zamknął. Chciałam go przepchnąć do kontenera zakładając, że pierwszy to pewnie ten oswojony, i nieco zlekceważyłam - zwiał. A może wyszłam z wprawy? 
Nastawiłam klatę drugi raz, pojawiły się dwa pingwiny, oglądały mnie i klatkę z bezpiecznej odległości, zainteresowały się kontenerkiem - jeden coś dziwny ogon miał - ten bardziej zainteresowany kontenerkiem. Karmione są ok.18-19, poczekam. 
Z domu wyszedł gimnazjalista z kawałkiem kiełbasy, zaczął koty wołać, uciekły do ogródka przed domem - przestawiliśmy klatkę, jeden z pingwinów dość szybko się złapał. Tym razem nie zlekceważyłam przeciwnika, sprężyłam się - mamy go. Drugiego starszy pan przyniósł na rękach, zapakował do koszyka. Koszyk ma niepewnie zamknięcie, więc gimnazjalista pojechał ze mną. Strasznie się awanturował (kot w koszyku), dobrze, że miał go kto przytrzymać, bo chybaby wylazł, a wcale nie jestem pewne, czy mnie też dałby się wziąć w ręce, tak jak swojemu panu. Znów dygresja… 
No więc dowieźliśmy szczęśliwie do lecznicy, szczęśliwie dr Ania ze spokojem przyjęła nieplanowane zabiegi, a nawet perspektywę ew kotki - bo łapka czeka. Wróciliśmy, szylkretka kręciła się koło łapki, podobno „żółty” maluch wszedł, najadł się i wyszedł… Minęła 18ta, zbliżała się pora karmienia, więc przestawiliśmy klatkę w miejsce karmienia. I chyba tam chyba stoi do tej pory pusta, a ja siedzę i piszę na gorąco, bo potem pozapominam (pesel się to podobno nazywa na początku). Dlatego piszę, że pusta, bo umówiliśmy się z panem na telefon, jak się coś złapie. Tzn w międzyczasie byłam, bo oczywiście trudno mi usiedzieć w domu, przed klatką zastałam michę po karmie - uniosło mnie w powietrze ze złości, stary numer karmicieli, ale pan kajał się, że tylko resztki z tej puszki, co poszła na przynętę, dał. Mam nadzieję. Zresztą nie zdążyłam się zbyt nakręcić, bo zadzwoniła mama - z pieca c.o. woda leje się strumieniem. Pojechałam, próbowałam coś zakręcić, odkręcić, odciąć wodę w mieszkaniu jednocześnie dzwoniąc do fachowca. Na szczęście złapałam go przed piwkiem, przyjechał. W międzyczasie łapałam wodę…. I co? I ciśnienie wody w grzejnikach, rurkach i samym piecu było tak wysokie, że wypchnęło uszczelkę od wymiennika. Ktoś musiał otworzyć zawór wodny do napełniania instalacji. Ja na pewno nie - wiem, w jakim położeniu zawór jest otwarty, a w jakim zamknięty, umiem spojrzeć na taką tarczkę na piecu i zobaczyć, że wskaźnik wody mieści się w zielonym polu. No i pesel peselem, ale bez przesady. Moja mama absolutnie nie, przecież ona absolutnie nic nigdy nie dotyka, nigdy w życiu nic nie zepsuła, nie stłukła. Siostra, szwagier i siostrzeniec też absolutnie nie. Dziwne, bo ostatnio coś mi się obijało o uszy o za małym ciśnieniu w c.o., pewnie zlekceważyłam i nie ryknęłam, żeby nie ruszać.. Wg mamy ten zawór to na pewno ja - no bo przecież nikt inny. Wg mnie krasnoludki. Ciekawe, czy da się je wyłapać klatką łapką na koty, czy trzeba specjalną? I co z nimi zrobić? Ktoś ma jakieś doświadczenia? Sugestie? Bo szczerze mówiąc to nie pierwsza psota krasnoludków w domu mojej mamy, a bywają one kosztowne - psoty, nie krasnoludki. No w każdym razie fachowiec zrobił, zainkasował swoje, i odjechał. Ja też - teraz siedzę i piszę, i znów czuję, że mnie fotel w tyłek gryzie. Jadę na Bukową.. 
Wróciłam. Klatka pusta, kotów ni widu, ni słychu. Albo poszły spać na głodniaka, albo jednak dostały kolację obok klatki.. Jak ja lubię karmicieli…. No nie przesadzajmy, może jednak śpią głodne, bladym świtem ok.3ciej podjadę, wejdą do klatki oba małe na raz, a potem szybciutko mamusia szylkretka, a zaraz potem jeszcze coś. Małe w koszyk, mamusię w kontener, to „coś” pojedzie w klatce. 
No co, pomarzyć nie można? Kiedyś złapałam na raz cztery maluszki i matkę do wielkiej klatki na sznurek. Piątego maluszka ganiałam tydzień chyba, średnia czasowal łapania jednej sztuki wyszła normalna. 
A na razie spróbuję popisać o jednym takim Borysku z Kasprzaka, a potem zdrzemnę się na kanapce, ciasno i niewygodnie, akurat o 3ciej obudzę się bo zdrętwieję. 
…. 
Jest 1.36, już niedziela. Nie poszłam spać. Pisałam o długowłosym Borysku, malutkiej pingwineczce Teodorze i jej braciach z Kasprzaka spod Makro. Pewnie Basia jutro je wklei na bloga. Zimno trochę… chyba się zdrzemnę …  
7.00 - wróciłam z kolejnej wycieczki, poprzednia była koło 4tej. Pusto, coraz bardziej skłaniam się ku wyjaśnieniu w postaci obfitej kolacji. Jeśli faktycznie, to jestem bez szans. Podjadę tam koło 8mej, po drodze na basen. 
12.20 - właśnie wróciłam z basenu i z Bukowej. Śliwki miałam robić, leżą i czekają… Po drodze na basen zajechałam, koło klatki w ogródku kręcił się biało-rudy, dołożyłam karmy, wlazł, zamknął drzwiczki.
Oczywiście nie od razu, ale nie będę opisywała, jak obchodził klatkę wokoło, próbując łapkami wyciągnąć co-nieco, wchodził, łapał kąsek i wychodził, już-już naciskał zapadkę i uciekał - zawsze tak robią, zawsze serce wali, w uszach szumi. Wpakowałam w kontenerek, klatka czeka. Mama-szylkretka pojawiła się przy komórkach, lecę przestawiać klatkę, ale wyszedł starszy pan i poradził jednak trzymać się ogródka.
Szykretka przy klatce, czekam z nadzieja, że może się złapie, może jeszcze przed basenem… Rozmyśliła się. No to pojechałam - jeszcze do mamy, sprawdzić, jak piec po wczorajszej naprawie. Mama chora, przeziębiła się, leży. Zrobiłam co trzeba, poleciałam. Ledwo wylazłam z wody do szatni - telefon, złapało się kolejne. Mała szylkretka. Szaleje w łapce, mamusia leży w pobliżu w pozie pełnej relaksu, łapie jesienne słońce. Do lecznicy z oboma maluszkami, mamy dylemat - bo oba śliczne, ale raczej dzikie, i duże - 4mce jak w pysk. Ciąć i wypuszczać? Próbować oswajać? Krakowskiem targiem wycięte na kilka dni do dt, zobaczymy. A, dziki pingwin miał zmiażdżony i już uschnięty ogonek, amputacja przy samej … Doktorka tnie maluchy, ja odbieram telefon - złapała się mamusia, chce rozwalić łapkę.
Pędzę, bo jak ucieknie, to potem będziemy latami zbierać jej kolejne mioty, drugi raz nie wejdzie. Zaryzykowałam przełożenie do kontenera, uff, udało się. Na razie - dwa wykastrowane pingwiny, jeden ogon obcięty.  
Wysterylizowana mama-szylkretka. Wycięte dwa maluchy - biało-rudy i szylkretka, na razie bez decyzji, co dalej. 
Może wezmę się za te śliwki? Zabrakło słoików… 
Oczywiście pojechałam TAM - klatka pusta, podobno był rudy, najadł się, nie zamknął i poszedł. I chyba wyjaśniła się wreszcie liczba kotów - jest jeszcze duży rudy i gruby czarny. Ten gruby mnie niepokoi, oby to nie była kotka w ciąży. I oby się złapało. 
Przed 18tą muszę do lecznicy, zabrać te dwa wykastrowane pingwiny i wypuścić.  
Jest poniedziałek, a właściwie już świt wtorkowy. Dopiero się obrobiłam, a właściwie po pracy nie miałam żadnych poważniejszych zajęć - ot, ogłoszenia przygotować, folderek adoptusiów uaktualnić… Do tematu - zgodnie z planem pingwiny odwiozłam, nic się nie złapało, więc z panem uzgodniliśmy, że pogłodzi jeszcze koty i jutro (poniedziałek) koło południa zacznie łapać. 
No i o 12tej zadzwonił, że ledwo klatkę nastawił, złapało się czarne i grube.Odwiózł je do lecznicy, wrócił z łapką - o 15tej drugie czarne. Ponieważ pan ma kłopoty z nogą, po pracy zabrałam to-to, a wieczorem odwiozłam mamę szylkretkę. Pan akurat wypuszczał z klatki jeżyka - amatora kociej karmy.
A, i żebyście się nie martwili głodzeniem kotów - te wykastrowane pan pasie z całej siły, bo włażą mu do klatki, i musi latać wypuszczać, a noga boli... Więc dostają to, co lubią do oporu, ale pod kontrolą - i tylko te, co się już dały wyciąć.  
Pierwsze czarne to kotka z pękniętym guzem listwy mlecznej - prawdopodobnie straciła lub porzuciła małe, i pokarm nie miał odpływu… Musi zostać w lecznicy co najmniej tydzień, potem lekka narkoza i sprawdzenie. Zdjęć nie porobiłam na bieżąco, są już po-sterylkowe. 
No i pisałam, że mój szef to całkiem fajny facet? Rano (no, prawie rano) spytał o akcję, z lekka jęknął przytłoczony ilością kotów i niepewnym losem maluszków….. No a po południu zadzwonił syn szefa i zadeklarował, że weźmie jednego kociaka na oswojenie - bardzo się ucieszyłam, mój tajny dt słabo radzi sobie z dzikuskami, a rozdzielone szybciej się oswoją.
Pewnie jutro przekazanie - wybrano szylkretkę.  
Śliwki wypestkowane leżą w lodówce… 
No to dobranoc chyba…. 
Już czwartek - długo mi zeszło z tą dobranocką - ale naprawdę nie było kiedy usiąść do pisania. Więc chronologicznie - wracam do wtorku. W pracy młyn, gdzieś tam w podświadomości czekam na telefon, nic. Czyżby się ten pan zniechęcił? Oj, nie byłoby dobrze… Po pracy dzwonię - a złapało się coś rude, pan zawiózł do lecznicy, bo to w południe było, co miał czekać do 16tej na mnie.
Klatkę zostawił w lecznicy, bo wg niego to ostatni. Ufffff… Po pracy do lecznicy - na spotkanie z synem szefa, przekazałam szylkrecię, odrobaczyłam oba, obejrzałam sobie rudego. Śliczny i młody.
Drugie czarne to młoda dziewczyna, podrapała sobie nosek w klatce, odwiozłam. Nie chciała wyjść z kontenerka, pukałam, potrząsałam, trzymała się jakoś łapkami w środku, w końcu potrzasnęłam energiczniej i po prostu wyrzuciłam małą - odbiegła kilka kroków, przysiadła, zaczęła się myć. Mogła nie być dzika - ale w niezłej kondycji, może ma tam dom i po prostu odwiedza okoliczne stołówki? To dość spokojny rejon małych domków… ‘ 
Zresztą - co innego można zrobić? Wczoraj (środa) odwiozłam rudego - w klatce i w lecznicy podobno szalał, w samochodzie wyciągał łapki z kontenerka, pomiaukiwał. Wsadziłam palec w kratki - nie użarł, powąchał, otarł się łebkiem Cholerka… Otworzyłam drzwi samochodu, otworzyłam kontenerek - siedzi. Popukałam w kontenerek - powoli wyszedł na moje kolana, dał się pogłaskać, spokojnie zeskoczył i poszedł dalej - do pingwinków, szalejących w ogródku. Tego oswojonego i tego bezogoniastego. Czyli bezogoniasty czuje się dobrze.
Czarna kotka po operacji guza (dzika-dzika) jeszcze w lecznicy, zadzwonią, jak będzie pora odbioru. Szylkrecia i biało-rudy w domach tymczasowych, oswajają się, wkrótce będą szukać domów.

Pointa - tradycyjna, rachunek w lecznicy, a na koncie duże i okrągłe zero…

cztery kastracje + odpchlenie - dwa pingwiny, rudy, mały biało-rudy
cztery sterylki + odpchlenie - dwie czarne, szylkretka mama i mała szylkretka
jedna amputacja ogona - dziki pingwin
jedna operacja guza + hospitalizacja - dzika czarna
dwa odrobaczenia - maluchy
w planie szczepienie i chipowanie ww maluszków… 

orientacyjnie - pod 1000zł… Rozrzutna jestem - sobota - wtorek, cztery dni. 250zł dziennie….
Pomożecie? - konto 71 1020 2313 0000 3802 0442 4040 z dopiskiem „Bukowa”.

Śliwki chyba dziś się doczekają słoików…

A, zapomniałabym - domów szukają dwa śliczne 4m-czne dzikuski, już wycięte, odrobaczone, z książeczkami zdrowia - za kilka dni będą szczepione. Finka i Firmin. Kontakt - do mnie, ansk@infoclean.pl 600 985 675 

Zakończenie? Dopiszę na pewno - jak maluszki znajdą domy i jeśli mnie lecznica za długo nie zamknie…

A śliwki wreszcie w słoikach. 


Myślałam, że na Bukowej już koniec  -  ale nie…

Oto rezultat wczorajszego telefonu  -   trzy kociaki w dt, są jeszcze dwa, czekają przy klatce-łapce na mamę.. 

Są młodziutkie, mają może po 5 tygodni, niebieściutkie oczka i maleńkie ząbki, nie bardzo umieją same jeść

Ale są ogromne i tłuste  -  dawno takich kluch nie widziałam…

1 komentarz:

  1. Wszystkie koty zostały wysterylizowane / wykastrowane. Starsza parka i ta młodsza piątka znalazły domy, a w połowie 2014 dowiedziałam się, że większość tych kotów została wytruta.... Nie mogę sobie darować tych dwóch oswojonych - dorosłego pingwina i rudaska, ale naprawdę nie było gdzie ich zabrać... Poza tym miały tam opiekę i schronienie, nic nie wskazywało na taki koniec...i

    OdpowiedzUsuń