czwartek, 15 sierpnia 2013

Bo to się zwykle tak zaczyna, czyli jak zostałam kociarą.

napisała jola

Pusia
Całe życie miałam psy. Nie chciałam wziąć kota, mimo, że akurat wtedy, przed 13 laty, nie było w domu żadnego futerka. Kot niszczy, przewraca wszystko, robi bałagan – wyobrażałam sobie czarny scenariusz i drżałam o całość moich zbiorów płyt i kaset z muzyką klasyczną. Ale jestem mało asertywna, a kociaka trzeba było pilnie gdzieś umieścić i tak maleńka Pusia zagościła w moim domu. Byłam zupełnie zielona, wcześniejsze kontakty z psami nie ułatwiały mi zrozumienia kociego języka i kocich potrzeb. Uczyłam się powoli, a Pusia pewnie powiedziałaby, że byłam dość tępa.


Karmiłam początkowo puszkami, jedzenie zostawało, a na podwórku właśnie pojawiła się kotka z kociętami. Po co jedzenie ma się marnować? To, czego nie zjadła Pusia, lądowało w brzuszkach kociej rodzinki. Niestety, na karmieniu się kończyło, więc rodzinka po pewnym czasie zaczęła się powiększać. Nie wiedziałam, co na to poradzić. Sterylizacja? Ale jak? W co złapać, jak złapać, przecież to dzika kotka... Ktoś w końcu doradził mi proverę i kolejne mioty kociąt przestały wyłazić z piwnicy.


Przywiązałam się do mojej kociej gromadki z podwórka i zaczęłam kupować puszki specjalnie dla niej. Jedzenie znowu zaczęło zostawać, więc zdecydowałam, że zaoferuję je kotom w miejscu pracy, w szpitalu.

Szpitalne stado liczyło ok. 15 kotów różnej płci i umaszczenia. Ludzie trochę je dokarmiali, ale nieregularnie, więc koty zawsze były głodne. Kiedyś było ich więcej, podobno polecono wtedy rozrzucić trutkę – opowiadały ze smutkiem koleżanki.
Szybko się okazało, że tego co zostało po Pusi i kotach podwórkowych nie starcza dla wszystkich, zaczęłam więc dokupywać jedzenie dla „szpitalnych”. Koty natychmiast odwdzięczyły mi się, podwajając stan stada – no, bo skoro tak je lubię, to może być ich więcej. Rozpaczliwe próby regularnego podawania provery kilkunastu kotkom zaowocowały kolejnymi ciążami i kolejne kociaki baraszkowały w szpitalnym ogrodzie.
Łatek, jeden z wyadoptowanych spod szpitala
Na szczęście sporo z nich znajdowało domy, ale i tak byłam przerażona sytuacją. Wtedy usłyszałam, że w innym szpitalu wysterylizowano koty i jest spokój. No – pomyślałam - skoro inni potrafią, to ja też. Kupiłam 2 transportery, dogadałam się ze schroniskiem, które wtedy wykonywało darmowe sterylizacje, uprosiłam w szpitalu, aby koty były zawożone do schroniska i przywożone po zabiegu – chociaż to drugie wydawało się niektórym zupełnie zbędne – po co mają wracać? Najlepiej by było, gdyby koty już tam zostały... Jakoś przekonałam, że to niemożliwe i tak zaczęła się wielka akcja sterylizacyjna.


Na szczęście spotkałam wtedy sporo przyjaznych dusz, które mi pomogły. Schronisko w drodze wyjątku przetrzymywało kota po zabiegu do następnego dnia, szpitalny transport spisywał się bez zarzutu, a koleżanka, która zaczęła mi pomagać w karmieniu, mała Dorotka o wielkim sercu, okazała się bardzo sprawna w łapaniu półdzikich kotów ręką do transportera. To było najważniejsze, bo sterylizacja i transport umawiane były na konkretny dzień i jeśli żaden kot się nie złapał, trzeba było wszystko odwoływać i prosić o kolejny termin. Szczęśliwie zdarzało się to rzadko, zwykle po karmieniu wracałyśmy z łupem w postaci 1 lub 2 kotów, rozpaczliwie miaukolących w transporterach.



Sterylizacja objęła ponad 20 kotów, ale kilka kotek było zbyt dzikich i Dorotka skapitulowała. Wtedy pomogły nam nowe znajome z www.miau.pl, pożyczyły klatkę-łapkę i nauczyły ją obsługiwać. Dzięki temu największe dzikuski pojechały na zabieg do schroniska i przestały obdarzać nas potomstwem.

Ponieważ stadko kotów podwórzowych także nie powiększało się, zaczęłam rozglądać się wokół podwórka i szybko znalazłam następne koty potrzebujące sterylizacji i domów tymczasowych.
I znów miałam szczęście, bo zajmująca się kotami starsza pani mimo początkowej nieufności zaangażowała się w akcję i złapała wszystkie podopieczne koty, nawet nie musiałam pożyczać klatki-łapki.



Części kotów nie sposób było po sterylizacji wypuścić – były zbyt oswojone, miały szansę na dom, tylko trzeba było go znaleźć, a do tego czasu – przetrzymać w domowych warunkach. Gdzie konkretnie? Po prostu u siebie. Moja Pusia nie ułatwiała mi zadania, bo nie lubi innych kotów i długo byłam przekonana, że o żadnym dodatkowym futerku w domu nie ma mowy. W końcu jednak zaryzykowałam, zaczynając od kociaków i stopniowo Pusia pogodziła się z losem.
rezydentki Pusia i Sabcia
Ja zostałam domem tymczasowym i już ze 100 kotom pomogłam przeprowadzić się do nowych domów. To oczywiście nie jest łatwe – trzeba znaleźć dom (zwykle przez ogłoszenia w internecie), ocenić, czy będzie dobry, czasem trochę wyedukować w kocim temacie. I pogodzić się z pełnym żalu spojrzeniem i żałosnym miauczeniem kota, który przecież nie wiedział, że jest u mnie tylko na chwilę.



Później objęłam opieką (dokarmianie, sterylizacje) kolejne podwórko. Na szczęście tam spotkałam osobę, która może mnie zastąpić w karmieniu, jeśli wyjeżdżam lub jestem chora. To bardzo ważne, bo jeśli takiego zastępstwa nie ma, to zdarza się karmić koty z 40 st. gorączką, albo koszmarnym bólem głowy. Niedorzeczność? Każdy, kto wie, że zwierzęta czekają na swój jedyny w ciągu dnia posiłek, widzi ich niespokojne dreptanie i potrafi sobie wyobrazić, co czują, gdy głód ssie w żołądku, zrozumie, że po prostu nie można inaczej. Regularność karmienia jest jednym z podstawowych obowiązków karmiciela, obok sterylizacji, leczenia i szukania domów dla kocich podopiecznych.



Nie zawsze wszystko się układa. Ludzie na podwórkach potrafią robić awantury o dokarmianie, w szpitalu też czasami ktoś wpada na pomysł całkowitego usunięcia kotów z terenu.

Cóż, - tłumaczę - jak chcecie, możecie próbować te koty wyłapać i wywieźć. Ale co potem? Ogrodzicie cały teren drutem kolczastym pod napięciem? W okolicy jest mnóstwo kotów – niesterylizowanych, chorych, dzikich. One tu przyjdą, jeśli zabierzemy stąd nasze sterylizowane, hołubione, zdrowe mruczki. I za chwilę będzie ich BARDZO dużo. Jeśli tego właśnie chcecie... Awanturującym się lokatorom wyjaśniam, że mogę natychmiast przestać zajmować się ich kotami, ale wtedy kotów przybędzie, bo nikt nie będzie ich sterylizował, nie poda środków antykoncepcyjnych, nie zabierze kociąt do adopcji. Nie do wszystkich to przemawia, trafiają się zatwardziali wrogowie kotów albo po prostu wariaci. Zawsze jednak głównym argumentem za obecnością kotów jest sterylizacja, a kiedy kotów ubywa, większości lokatorów przestają przeszkadzać.
Szarus i Dixi - obecni lokatorzy mojego podworza



Codziennie pojawiają się nowe problemy. Trzeba kupić karmę, pójść z nią do miejsc karmienia, zorganizować złapanie nowego kota na sterylizację, znaleźć dom tymczasowy dla oswojonego, błąkającego się kota, zrobić ogłoszenia w internecie, wysłuchać żalów innej karmicielki w potrzebie i wesprzeć ją psychicznie, a czasem i materialnie. Trzeba pobiec z kotem do weterynarza, podać lekarstwo, zrobić styropianową budkę do spania.

Mimo całego zaangażowania niektórym kotom nie udaje się pomóc i wspomnienie o nich zawsze napełnia serce smutkiem. Ale takie już jest życie kociarza. Kiedy 11 lat temu brałam na ręce maleńką Pusię i mówiłam „To jest twój nowy dom, malutka”, nie miałam pojęcia, że ta kruszynka tak bardzo zmieni mój świat.


Jolanta

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz