poniedziałek, 10 czerwca 2013

Do Elizy

opowiada ansk

Weekendowe poranki spędziłam łapiąc koty na podwórku na rogu Pogonowskiego i 1-go Maja, wezwana tam na pomoc. 
Po raz kolejny okazało się, że w języku karmicieli „pomóż” znaczy zrób wszystko, bądź miła i uprzejma, broń Boże nie wymagaj żadnej pomocy, i cierpliwie wysłuchuj krytyki twojego działania, uwag na temat niskiej skuteczności klatek, informacji o tym, co powinnaś jeszcze zrobić, informacji o wielkim poświęceniu (karmią koty) tudzież zwierzeń osobistych ww pań. Wszystko powtórzone histerycznie i wielokrotnie, połączone z robieniem ogromnego hałasu i zamieszania, oraz kompletnym brakiem informacji o ilości kotów, godzinach karmienia itp. .
Gorzko i z irytacją? No tak, niestety.


O kotach w tym rejonie jedna z karmicielek zawiadomiła mnie wcześniej, nawet się ze mną umówiła - dzwoniąc z dziennego domu pomocy społecznej i mówiąc ”tu są koty” - więc dwukrotnie szukałam ich na podwórkach w sąsiedztwie tego domu,. Bezskutecznie. Przy kolejnym telefonu - pani telefonu nie ma, kontaktować się można jedynie wtedy, kiedy ona zadzwoni, ustaliłam dokładniejszy, co nie znaczy dokładny adres - róg 1go Maja i Pogonowskiego, przy sklepie. Numeru kamienicy pani nie znała, jaki sklep - też nie umiała powiedzieć. Szczęśliwie zaczęłam od właściwego rogu i spotkałam panią już w trzeciej odwiedzonej bramie.
 
Ile jest kotów? Może z pięć….
Kolory? Ano, bure, i łaciate, i jakieś inne…
Gdzie te koty mieszkają? Skąd przychodzą na karmienie? A pani nie wie…
Są kocięta? Ano chyba są…
A wiadomo gdzie? Może w komórkach tych, albo tamtych, a może w piwnicy..
O której pani karmi? A różnie, raz rano, raz w południe, raz po południu…
Czy oprócz pani jeszcze ktoś karmi? A nie wiadomo…
Czy z panią jest jakiś kontakt telefoniczny? Tak, przez ten dom pomocy.
Czy pani jest tam codziennie? No nie…,

Znaczy informacja pełna. Czyli trzeba przyjechać świtem, kiedy jest spokój, i liczyć na szczęście - że koty będą.
Więc pojechałam tam w sobotę bladym świtem. Siedząc sama - z nudów pisałam maile do przyjaciółki, relacja się urywa, kiedy panie karmicielki już wstały i przyszły mi towarzyszyć i umilać czas…


2013.06.08 - godz.4.50 - 9.10
Siedzę na jakim zapyziałym podwórku w centrum miasta i czekam z klatkami na olewające mnie koty. Zaraz se pewnie pójdę. Tu nie ma z kim gadać, żeby nie karmili. Kotów podobno 5 i podobno jakieś małe. Na razie widzę bure chyba 2, może więcej identyczne są. I łaciatka. Bure jedno się złapało, nie przekładam, siedzę dalej bo drugą klatkę ogląda łaciate.

No to jeszcze trochę tu wytrwam a Tobie pozawracam głowę pisaniną. Jak pierwsze bure przekładałam do klatki, złapało się drugie bure, łaciate poszło sobie. Oba dzikie - fajnie, nie ma dylematu wypuszczać
czy nie. Klatki stoją w dwóch końcach podwórza, koty się nie widzą. Ja też nie widzę kotów, znaczy wystraszyły się. Nic, poczekam jeszcze.
Dzwonił przed chwila mój stary znajomy - buduje dom i męczył mnie o rady. Chałupa stoi, o jest trzecie bure. 

Więc dom stoi, ma okna i drzwi i instalacje i chcą mnie zaprosić na oglądanie plus obiad. Chętnie podjadę - lubię budowę, coś nowego powstające z niczego, świeże i czyste. A jeszcze bardziej lubię stare domy - chciałabym mieć pieniądze na to, by przywracać im urodę. Remontować taki dom sprzedawać, remontować następny - mógłby być i biznes, i frajda.

 Bure łazi wokół klatki, niech się decyduje do cholery. Jakieś baby klekoczą w bramie, niech to nie włażą, spłoszą bure - ciągle kręci się koło klatki. Bure zrezygnowało, może pójdzie do drugiej klatki. Oby. Lecznica od 11-tej, mogłyby się złapać
jeszcze dwa do łapek, a jakby było piąte chętne to też mam w co zapakować
. Szczerze mówiąc mam dosyć już tych kotów.

Wczoraj późnym wieczorem zadzwoniła Jola że nowa tymczaska właśnie rzyga, leje się woda i leci przez ręce. Akurat wracałam od znajomych więc po kotkę i do Sowy, cała w nerwach, bo może pp. Joli koty szczepione ale i tak zachorować
mogą, tyle że raczej pewnie nie umrą. Chyba 8 kotów. W razie czego kroplówki, leki, Jola kroplówki ani zastrzyku nie poda. Ja jeździć
nie dam rady, czyli dojdą taksówki. Wyobrażasz sobie? Robotę i koszty? Kotka została w szpitaliku, bardzo mocno odwodniona, kroplówka, rano jakieś badania podrobią.
To trzecie bure chyba w ciąży niech wejdzie..... Bo jutro rano tu nie wejdę, bramofon, dziś  miałam szczęście - było otwarte przez sklep. 


Bure odeszło i patrzy, łaciate wyszło i znikło. Bure leży i się pucuje, a mnie boli tyłek - mam stołeczek rybacki, wygodniej siedzieć niż stać, ale wygodny to on nie jest. Dzwonię do Sowy dowiedzieć się o tę kotkę, za chwile pewnie znów będę pisać.
.


Komórka się rozładowuje......  Chyba lubię pisać, grafomaństwo ze mnie wychodzi. Fantazji takiej do wymyślania nie mam ale np kocich historii kilka opisałam. Chętnie opisałabym więcej, materiał mam, tylko brak czasu. Kiedyś, jak jeździłam do Moskwy to tam miewałam sporo czasu wieczorami - mieszkałam sama - i w kolejkach po złotko bo wypadało kupić
. No wiec pisałam wtedy dłuuugie listy taki kilkunastostronicowe. Ołówkiem na tzw przebitce bo akurat była. A ołówkiem - bo lubię. Pióro to za wysoka półka dla mnie, mam, ale nie używam, za dużo dbać
trzeba. Zawsze miałam jakieś pióro, przeważnie dobre. Długopisów nie lubię. No wiec pisałam te listy, do domu też, i pamiętam zgorszenie mojego taty, że ołówkiem. A tata też lubił ołówki, pamiętam żółte automatyczne czeskie, zawsze były, i kopiowe, i temperówki na żyletkę.  Ale to było do brudnopisów.
Właśnie ktoś rzucił z okna wędlinę - widzi, że łapię. Zebrałam i do klatki, może któryś kot wejdzie. oba się kręcą teraz przy dwóch klatkach, więc przy odrobinie szczęścia... Nie mam go w miłości, w totka też nie, to może choć
tu... Łaciatka nie widzę, klatka stoi za murkiem bure węszy pod oknem... Idzie w stronę klatki pliiiiis .....głową wsadziło.... Jeszcze trochę.... Kurczę, tyle złapanych, a nadal serce wali i szum w uszach.. Wycofuje się  kawałek i wychodzi, bystra, ale może wejdzie dalej i naciśnie zapadkę... Łaciatka nie widzę. A nie, jest przy klatce, nie wchodzi. 

Nic czekam z nadzieją jak zwykle.... Burego z mojego miejsca widzę tylko ogonek - jest w klatce no jeszcze dwa kroczki.. łaciate obok klatki cały czas chyba wchodzi… i wychodzi...
Wiesz że ja zawsze staram się (wyszło, siedzi obok) pamiętać
pstryknąć kota w klatce i zawsze z nerwów zapominam? Bure se poszło, cholera, łaciatej nie widzę. Idę do sklepu, otworzyli, jakaś kiebacha, mięcho może je skusi.
Kupiłam szynkę, bure zdecydowanie weszło, oby tylko zamknęła klatkę. Zamknęła.. Łaciate patrzy niedobrze - złapało się. 
 
Przy okazji poznałam drugą karmicielkę. Mieszka na parterze, koty karmi pod oknem znają się z tą, która alarmowała…. I nawet ma telefon.
Złapane trzy bure i jedno łaciate, wg karmicielki są 4 bure, czyli zostało jedno bure. Spróbuję jutro (w niedzielę) świtem.
Lecznica od 11tej, jadę do p.Łucji na kawę )

Niestety trzy kocury i jedna kotka ale zawsze mniej rozpłodowców. Mam kocury odebrać wieczorem z lecznicy, przetrzymam do rana i wypuszczę.
Teraz se leżakujemy po obiadku po oględzinach domu fajnie spokojnie i relaksowo.
Mam nadzieję, że Cię trochę ubawiłam.

2013.06.09
No i znów 5 rano, to samo podwórko.
Jednego ostatniego kota chcę złapać
. Oby. Pani na Pilsudskiego w nocy coś złapała, posiedzę tu, potem do niej podjadę i do lecznicy.
No i jedyny słuchacz, a właściwie czytacz - Ty.
Ale nie martw się wyąśle to Basi, może wklei na bloga. Nawet jak nie przeczytasz - nie zmarnuje się.
W samochodzie trzy wczorajsze kocury zabrane z lecznicy. Czujesz? Bo ja  czuję.....
No to czekam na tego ostatniego. Na razie nic.
Okularów nie wzięłam, monitorek telefonu malutki.... Dobrze choć,
ze klawiatura prawie normalna.
Kotów brak, na razie gołębie łażą i biją się. Jak zaczną włazić
do klatek, dostane chyba wścieku. Zimno mi trochę, mam polar, ale bez skarpetek i na tym rybackim stołku w tyłek ciągnie. I zaczynam być
głodna. Z tym jedzeniem to horror - jak ja mam schudnąć jak zaczynam być
głodna zaraz po posiłku? Tzn dziś jeszcze nie jadłam, ale tak normalnie. Kotów (a) ni ma poszłabym do samochodu, miękko i cieplej, ale tam z kolei koty są i waniają… ((. Nie chcę ich wypuszczać
przed złapaniem ostatniego, bo albo się pomylą albo mu naplotkują.

Kurcze pół godziny siedzę i nic. A wydawało mi się, że już znacznie dłużej. Tak do 8mej planowałam, może 8.30. Trzy godziny. Skicham się. A Ty pisaniny nie wytrzymasz chyba ze wcześniej bateria padnie.
Ale cisza... Lumpki przestały się pęta
po bramą, tylko gołębie gruchanie i łopot skrzydeł. Kotów niet. Zdrzemnęłabym się, ale nie ma jak.... Zimno trochę... Wolę łapankę z samochodu, bezpieczniej się czuję i czasem faktycznie przysypiam. A tu? Wywalę się ze stołkiem albo mnie okradną.
Niewyspana jestem drugi dzień od świtu klincuję... Dziś po budziku chciałam jeszcze z godzinkę pospać, ale tylko poleżałam.. może, jak załatwię poranne sprawy tak do 10tej trochę sie położę?

Kotów nadal niet...

Cisza ... Spokój.... Zamiast gołębi sroka... Jakaś pani zajrzała do śmietnika, coś jej się spodobało, zabrała
Zimno.
Spać
.
Jeść....
Buuuu

Już 7.  Ponad dwie godziny. Jeść mi się chce. Kotom chyba nie, bo ich nie ma. Albo nie ich pora. Tak to gadać
z karmicielami. Wszystko Ci powiedzą tylko nie to co istotne tzn godziny karmienia i ilość kotów.

Przyszła kobieta z dzieckiem na rękach, otworzyła komórkę. Wyglądało, jakby chciała tam zamknąć dziecko, ale wzięła tylko wózek ). Znów sroki. Nie wiem, ile tu jeszcze wysiedzę z jednej strony trzaby bo to chyba kotka (w 4 kocury i 1 kotkę w jednym stadzie mało wierzę, na ogół kotek jest więcej), ale ile mogę? Karmicielki oczywiście bezradne... Podobno są kocięta. Gdzie? Ile? Kiedy się urodziły? A tego nie wiedzą.
Chyba głód i zimno mnie zmogły bo ręce mi opadają. Gdzieś na Bema koty. Oczywiście alarm wtedy, kiedy za dużo. Jak są 2-3 - cisza. Podałam namiary do lecznic i chyba więcej mnie nie interesuje. No może jak złapią kilka na raz, mogę robić za transport, z pojedynczymi nie dam rady jeździć, i brak czasu, i kasy na paliwo..
Kurczę, tu nawet sklepu całodobowego nie ma kupiłabym sobie coś. A odjechać
nie mogę klatki ukradną. Wczoraj miałam czekoladki w torebce zostawiłam w domu, głupia...



I tam tym kończy się w miarę spokojna relacja mailowa,. Bo przyszły obie karmicielki. Pomijam rejwach, jako zrobiły, nie tylko koty by uciekły.
Po pierwsze pretensje, bo wystraszyłam koty, wczoraj na kolacje nie przyszedł żaden.
Po drugie, dlaczego dopiero teraz przyjechałam, ta z domu opieki o pomoc prosiła ze dwa tygodnie wcześniej. 
A w ogóle, to dlaczego nie złapałam od razu wszystkich kotów, byłby spokój.
No i powinnam je odwieźć do schroniska, a nie z powrotem.
Po trzecie dlaczego skoro już przyjechałam, nie przywiozłam karmy, przecież się należy, kiedyś gdzieś dawali.
 Poradziłam spytać w owym kiedyś gdzieś, może znów dadzą - jestem niegrzeczna.
I sporo, sporo więcej…..
Zasypana podwójnym krzykiem, żądaniami i pretensjami, goniona czasem (jeszcze po kotkę na Piłsudskiego, potem do lecznicy) zaproponowałam, że zostawię jedną łapkę, panie jej popilnują, może ten kot się złapie. A te trzy wykastrowane, co mam w samochodzie, może gdzieś w komórce albo w przedpokoju postawić w kontenerkach, bo w samochodzie ugotuję mi się, a mnie nos odpadnie. 
Nie!!! 
One nie mają czasu gapić się na klatkę, one prosiły o pomoc, mam pomagać i już!!! Kontenerków do domu nie wstawią, przecież sama mówię, że śmierdzi, do komórki też nie - bo nie.
Mogę zostawić na podwórzu - tego to ja z kolei nie mogę.
Po długich targach stanęło na tym, że jednak łapki popilnują, podjadę po nią wieczorem.
Pojechałam na Piłsudskiego po złapaną kotkę, wracając zajrzałam na podwórko - łapki nie było…
Wieczorem zadzwoniłam, przyjechałam - na podwórku stała łapka zamknięta, dowiedziałam się, ze jest do niczego, ze kot wchodził i wychodził, a ona nic, że one nie są od łapania, 
Na dachu pojawił się biszkoptowy kot - brudny, raczej bezdomny. Spytałam o niego - tak, przychodzi tu, ale to nie ich kot….
Nastawiłam klatkę, do dyskusji na podwórku przyłączyli się sąsiedzi, wystraszony hałasem kot uciekł, ja też… 
 Paniom powiedziałam, że jeśli zdecydują się łapać tę kotkę i biszkoptowego - niech zadzwonią. 
Klatkę pożyczę, do lecznicy zabiorę, ale łapać nie będę.

I bardzo mocno zastanawiam się nad sensem dalszego działania - psychicznie nie wytrzymuję kontaktu z karmicielami….

A, kotka z Piłsudskiego to prawdopodobnie mama kociąt sterylizowana kilka dni temu w Bernardzie - bez nacinania ucha, Bernard „nie okalecza”. Zawiozłam do innej lecznicy - dzika, żeby obejrzeć brzuszek, trzeba spremedykować. Mam nadzieję, że taka dawka usypiaczy w krótkim czasie nie rozwali jej nerek…
2013.10.12
Miałam kończyć swoje opowiadanka - więc kończę. Późno, ale…
W tydzień później zadzwonił jakiś pan, ranny kot leży na jezdni. Byłam akurat na weekendowym wyjeździe kilkadziesiąt km od Łodzi, poradziłam Straż Miejską albo zaniesienie kotka do lecznicy przy Gdańskiej, ma podpisaną umowę z miastem. Pan wykazał się stanowczością i determinacją, kot został zabrany przez ustawowo do tego zobowiązane instytucje. Mój telefon miał od sąsiadek…..
A potem - dokładnie po dwóch miesiącach - 08.08.2012 - zadzwoniły te miłe panie, że syjamowaty kot jest chory, że prawie się przewraca, że jest na podwórku i mam zaraz-natychmiast po niego przyjechać. Dla odmiany byłam w pracy, zaniesienia kota do lecznicy panie zdecydowanie odmówiły. No więc niech zamkną go w mieszkaniu, po pracy zabiorę. A jak nabrudzi? To pani zamknie go do łazienki i potem sprzątnie, do jasnej cholery - ryknęłam.

Odebrałam kota - skrajnie wychudzonego, odwodnionego, mruczącego domowego miziaka. Z mieszkania, w którym odrobina kociego brudu byłaby absolutnie nieodróżnialna od tła…
W lecznicy podejrzewano stan po panleukopenii, kroplówki, podkarmianie na siłę, bo sam wąchał, oblizywał się, ale nie bardzo chciał jeść. Zaczął jeść, wychodził na prostą, gadał do mnie, przymilał się, prosił, by go wypuścić z małego lecznicowego boksu. Miałam go zabrać za kilka dni. Pojechałam - pani Aniu, gwałtownie mu się pogorszyło, leży pod kroplówką, dostaje leki dożylne - musi jeszcze zostać.
I już tam został - umarł po dwóch dniach.
I znów żal i zniechęcenie - gdyby te baby chciały pomóc go złapać, żyłby szczęśliwy w bezpiecznym domu. Taki piękny i miły kot…
Po kilku dniach panie zadzwoniły, że kolejny kot chory, z podobnymi objawami. Podałam kilka telefonów instytucji zobowiązanych ustawowo. Nie wiem, co było dalej.
A teraz siedzę i ryczę - ciężko choruje mój kot, wrócił obraz tego syjamka…
Cholera!! Cholera jasna!!!




2 komentarze:

  1. Ciągle wszędzie to samo: weźmy się i zróbcie. I myślenie, ze jeśli ktoś coś robi, to przecież musi coś z tego mieć; czyli ktoś temu komuś płaci, czyli pewnie państwo, czyli "z moich podatków"

    OdpowiedzUsuń
  2. Aniu, podziwiam, że to wytrzymujesz. Ten roszczeniowy styl - zadzwoniłam, teraz niech ktoś to zrobi... Żadnej współpracy, żadnego zrozumienia, że wolontariusz robi wszystko w prywatnym, wolnym czasie, że musi pracować, ma swoje koty, a takich miejsc, gdzie proszą o pomoc jest mnóstwo. No, i żeby chociaż nie przeszkadzali łapać! Żeby potrafili powiedzieć, ile kotów przychodzi na jedzenie i o której! Bo wtedy machając ręką na "pomoc" można samej łapać, ale jak nawet nie wiadomo, co trzeba złapać, to beznadzieja. A jak zostawisz jedną kotkę, to za rok sytuacja się powtarza :-( Jak do tych ludzi trafić, żeby zrozumieli? Może jakieś ulotki wydrukować i dawać do przeczytania? Z opisem, ze robimy łapanki w prywatnym czasie, że łapiemy pod warunkiem aktywnej pomocy karmicieli. Czasem karmiciele są bardzo starzy, niedołężni, nie mogą pomóc. Ale czasem mają lepszy samochód niż ty i na pewno - więcej czasu.
    Serio - pomyślmy o takich ulotkach, zredagowanych dużym drukiem (bo nie przeczytają, jak będzie drobny) i krótko podających warunki współpracy? A może podpisywać jakąś umowę z karmicielami, ze będą pomagać i współpracować? Pewnie gadam głupoty, ale ulotka przynajmniej zwolniłaby cię z wyjaśniania wszystkiego od początku...

    OdpowiedzUsuń