napisała aaaKotyRude2
To
nie będzie takie zwyczajne opowiadanko o łapance, to będzie
opowiadanko o cierpliwości, o miłości, poświęceniu i sercu. I
nie moim. Ale po kolei.
W
pakiecie z mężem dostałam możliwość wywczasu na działce na
obrzeżach Łodzi. To, że wywczas oznacza darmową siłownię i orkę
na ugorze to już inna historia.
W
zeszłym roku koło czerwca zaczął kręcić się tam bury kot. No
dobra niech mu będzie i niech się kręci - przeganiać nie będę.
Domowe sierście mówiły, kiedy przychodzi. Postanowiłam, że
zacznę dokarmiać, a jak się przyzwyczai to się go podda renowacji
w lecznicy żeby mógł bezpiecznie się seksić. Że lotna jestem to
gdzieś w okolicy lipca uświadomiłam sobie, że to nie bardzo
możliwe, że ten kot raz jest większy a raz mniejszy. Raz jest bury
w paski, a raz w kropki. Znaczy są dwa. No cóż, pełna szczęścia
to nie byłam. Ale ok. Że dwa bure to niech będzie, mniejsze
Klarcia bo jajec nie widać, większe Kserek - leje na krzaki to
pewnie kocur. Pojawiały się mocno nieregularnie a z oswajania
wyszła dupa, więc tyle że na koniec sezonu zrobiliśmy z mężem
dwa domki. Domki na wypasie - ocieplone wełną mineralną, obite
papą. No cud, miód i orzeszki. Ponieważ niestety w życiu jest
tak, że dobre uczynki się mszczą i to bardzo, to jak
przyjechaliśmy pod koniec września zakręcić wodę okazało się,
że ta małpa nie kot - Kserek okazał się kotką i wprowadziła
się do domku z bonusami. Czterema!!! I to już takimi samojedzącymi.
No ku... ten no super świetnie. W domu mam trzy. Jeden ma coś z
głową, drugi z nogami a trzeci z żołądkiem. Na jaki
gwizd mi jeszcze te?
No
dobra. Stwierdziliśmy, że będziemy dokarmiać przez zimę. Się
wytnie latem towarzystwo i niech sobie mieszkają. Karmienie odbywało
się w wybiegu po króliku z wyciętym otworem bo lis się kręcił
w pobliżu, a małych lisków to już w ogóle nie
chciałam za nic w świecie! Kserek wyrodna matka już w październiku
poszła w długą, dzieciaki zostały. Gdzieś pod koniec listopada
świecąc latarka zobaczyłam, że jedno z tych małych ma chore,
zaropiałe oczy. Spanikowałam. Już widziałam oczami wyobraźni że
to koci katar, ło matko i w ogóle dramat panie, pot, krew i łzy.
Mój mąż chyba miał dosyć jojczenia głupiej baby, bo za którymś
razem jak pojechałyśmy karmić to zatkaliśmy dziury w wybiegu
i za pomocą kontenerka w końcu złapaliśmy chorego. Opisu, jak to
dumna z siebie dwa razy zamykałam pusty kontener oszczędzę, bo to
wcale a wcale śmieszne nie było! Kot okazał się kotką, oko się
wyleczyło, małpa ma na imię Mazak, ma adhd, bije chłopaków i
albo biega albo się ładuje. Zima minęła, karmienie polegało na
podjechaniu wyrzuceniu karmy do zagrody i pojechaniu do domu.
W
końcu nadeszła wiosna. Ruszyły sterylki miejskie i stwierdziłam,
że warto by je wykorzystać, żeby już bez niespodzianek, bo kotów
ci u nas dostatek i więcej już nie przyjmiemy. Zadzwoniłam do Ani.
Zgodziła się pomóc czyli w skrócie odwalić większość roboty,
bo ja jestem niedojda a ona dojda w te klocki. W sobotę 2019.04.06
wstałam o 5 rano. Umówiłam się z Anią po trasie, zgarnęła
mnie i pojechałyśmy na łowy. Niemiła niespodzianka już na
starcie. Nie wiem komu Ania pożyczała klatki, ale na cztery, które
miała w aucie trzy były sprawne a jedna uszkodzona. Super się
zaczęło.
Dobra
- pułapki nastawione, koty krążą ale coś nie pchają się do
środka.
Zonk.
Jeśli
jadły w czwartek, to powinny być głodne i stać w kolejce do
klatek, bez mała same się łapać, odwozić do lecznicy i
kastrować! Wniosek jeden. Nie są głodne cholery czyli ktoś
karmi. Dziesięć lat tam jeżdżę a o sąsiadach wiem, że są.
Ale jak mnie Ania przegoniła po domach, to już wiem wszystko, że
sąsiadka obok wycięła dwie kotki, że karmi, że sąsiad parę
domów dalej też karmi i domek zrobił na zimę, że małżeństwo
starszych ludzi niedaleko ma kilkanaście kotów, bo ciągle im ktoś
podrzuca, a oni nie potrafią kolejnemu odmówić pomocy.
W
tzw. międzyczasie wywiadu środowiskowego wracałyśmy sprawdzić
zawartość klatek. W sobotę rano utarg słaby - złapała się
jedna wycięta już czarna kotka (zamknęłyśmy w łazience, potem
wypuściłyśmy) i dwa młode pingwiny - parka, jak się okazało.
Nastawiłyśmy klatki, koty zawiozłyśmy do lecznicy i umówiłyśmy
się na niedzielę rano na dalsze polowanie.
Po
powrocie ja padłam, bolały mnie nogi od chodzenia, czułam się
niewyspana i ogólnie mocno nieżywa. Ania jeszcze wieczorem
pojechała, wydłubała burą kotkę z klatki i odwiozła
do lecznicy.
Klatki ze świeżą przynętą zostały na noc.
W
niedzielę powtórka z rozrywki, pobudka o dzikiej porze i tym razem
krótszy spacer i oczekiwanie na to, że coś się złapie. Złapała
się bura kotka matka.
Czyli
został jeden bury podrostek z białymi łapkami, kocurek -
podejrzałam przez okno, że miał pompony. Dla mnie super, że
wyłapałyśmy dziewuchy ale niestety wiem z opowiadań, że
ostatniego złapać najtrudniej i często się nie udaje, co oznacza
niestety niekończąca się opowieść. Nakarmiłyśmy czarną, znowu
zostawiłyśmy klatki i pojechałyśmy do domu via lecznica.
Wieczorem
kontrola klatek - pusto wszędzie, cicho wszędzie…
W
poniedziałek świtem przed pracą kontrola klatek. Jw, znaczy nic.
Około 16-tej alarmujący telefon do działkowych sąsiadów - w
klatce coś miauczy!!!
Wielki,
okazało się że oswojony pingwin, ale jajeczny. W nocy złapał się
ponownie młody pingwinek - niedokastowany się poczuł? Duży do
lecznicy, mały na wolność.
Wtorek
- kontrola klatek, nic. Ani rano, ani późnym wieczorem. W środę
czyli po jeżdżeniu w tę i nazad dwa razy dziennie od soboty złapał
się uparty pingwinek i upragniony bury z białym
podrostek! Zagilany po kokardę ale jest! Czyli sukces okupiony
potwornym zmęczeniem Anki i stresem czy się uda wyłapać do końca!
Jeszcze
tylko dwa trzy kursy z lecznicy na działkę odwieźć koty po
zabiegach.
I
teraz będzie to o czym miało być. Ja nie mam prawa jazdy. Gdyby
nie wolontariuszka, musiałabym dygać autobusem z pożyczoną klatką
i kontenerem na działkę, potem do lecznicy i tak w koło Macieju.
Ja byłam w sobotę i niedzielę rano łapać, moje niedogodności
polegały głównie na wstaniu o świcie. Ona jeździła tam od
soboty do środy dwa razy na dobę. Ja po powrocie z łapanki waliłam
się do łóżka spać, ona ruszała w miasto z objazdem w kocich
sprawach. Ja wstając w poniedziałek czułam się jak zombie i
naprawdę jestem pełna podziwu i szacunku dla wolontariuszy.
Każdy
kto zna naszą Anię wie, że dziewczyna ma charakter hm. dość
oryginalny (a jak wiadomo wszystko co oryginalne jest lepsze). Z
ludźmi jest tak, że albo ją lubią albo wręcz przeciwnie. Ale czy
ktoś, ktokolwiek zastanowił się czasem czemu Anka i generalnie
wolontariusze po prostu czasem mają dość? Czemu czasem się uleje,
czemu czasem mają ochotę wyrwać co poniektórym łeb razem z
płucami? Chciałam też nieśmiało zauważyć, że w poniedziałek
do pracy szłam półprzytomna, niewypoczęta wcale. A to był jeden
weekend. U wolontariuszy często każdy dzień tak wygląda. I nie
robią tego bo muszą. Robią to bo kochają koty. Bo nie mogą
patrzeć na kociaki z kocim katarem, umierające na rękach, bo mają
serce. Smsa o tym, że złapał się kolejny czarny wielki kot
dostałam w poniedziałek wieczorem, a tej samej nocy o 01:46
kolejnego, że wycięty i wypuszczony pingwinek znowu wszedł do
łapki. Czyli ile Ania spała? Parę godzin? I robi to charytatywnie
bo jak proponowałam zwrot za benzynę to nie chciała. I ile z osób,
które kochają kotki, byłoby zdolne do zrezygnowania z części
własnego życia w imię miłości do sierściucha. Więc może
czasem warto pomóc, a nie oczekiwać tego, że wolontariusz ma
obowiązek, bo poza obowiązkami podyktowanymi bardziej sercem niż
rozumem wydaje mi się tak zwyczajnie po ludzku, że wolontariusz ma
też prawo się wyspać bo z maszyny nie zszedł, jest tylko i aż
człowiekiem, ma pracę, dom, rodzinę.
A,
żebym nie zapomniała - podrostek burasek, ostatni złapany, do tej
pory jest w lecznicy z przeziębieniem - lecznica traktuje nas
bardzo po ludzku, ale zapłacić będzie trzeba.
Więc
- konto 71 1020 2313 0000 3802 0442 4040
Fundacja
For Animals Oddział Łódź, 40-384 Katowice, 11go Listopada 4
dopisek
do wpłat - zasmarkany kociak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz