fotka z internetu |
Wiecie,
co to chińskie tortury? Takie coś, co niby nie boli, ale doprowadza
do szaleństwa. Np. spadająca na głowę krople wody - nie deszcz,
a regularne kapanie przez długi czas. Nie musi na głowę, wystarczy
że kapie Wam za ścianą - z cieknącego kramu. Albo cykanie
zegara, którego się nie lubi - zresztą, dobierzcie sobie własne
przykłady, na pewnie coś znajdziecie.
Dla
mnie taką chińską torturą są rozmowy i rady przy łapaniu kotów.
Zaczyna się przeważnie tak:
- Pani, ten kot za mądry, on się nie złapie
- A ktoś próbował?
- Nie, ale on się na złapie…
- No to po co prosiliście, żebym złapała?
Myślicie,
że to zamyka sprawę? Nie. Rozstawiam klatkę / klatki, szukam
dobrego miejsca - tzn w miarę równego, by ustawiona klatka się
nie chwiała.
- A pani postawi tę klatkę tam!
- Stawiam ją tam, gdzie w miarę równo i gdzie może stać sztywno. No i blisko miejsca, gdzie kot dostaje jedzenie.
- I co, on wejdzie myśli pani? On za mądry.
- Wejdzie, przeważnie wchodzą.
- I co, zamknie się to-to?
- Tak, jak wejdzie do końca i naciśnie zapadkę.
- Eeeee...
Klatki
stoją, opiekun kotów MUSI się przyglądać. Jakoś to rozumiem,
takie „polowanie” to i ciekawostka, i adrenalinka. Ale czy
naprawdę musi stać tak blisko klatki?
- Proszę pani / pana proszę odejść od klatki, proszę kota nie płoszyć!!
- On nie wjedzie….
- Ile pani złapała kotów?
- Nooo… żadnego…
- A ja trochę. Więc proszę pozwolić mi robić po mojemu.
Nie
zgrzytam zębami tylko z uwagi na pamięć rachunków u dentysty,
jakoś udaje mi się persfazją, chociaż chętniej zrobiłabym to
siłą, odciągnąć kibiców od klatki. Kot kręci się w okolicy
klatki, zainteresowany, ale ostrożny.
- Trzeba tego kota zawołać! Kici-kici-kici!
- Proszę nie wołać, ma iść do klatki, nie do pana / pani!
- To ja podejdę do klatki i tam zawołam!!
- Nie!!!
Teoretycznie,
jeśli karmiciel sensowny, takie wołanie przy klatkach, a nawet
wrzucanie od góry kąsków do klatki jest bardzo skutecznie. Ale
karmiciel, który przy okazji takich manewrów nie zamknie przez
przypadek klatki, albo nie będzie usiłował kota, który ledwo
włożył głowę do klatki „dopchnąć” do niej - zdarza się
jeden na stu. Vide p.Sylwia z Wrocławskiej. Więc ogólnie wolę
nie.
- To może ja go złapie w ręce? Bo on się czasem głaskać daje…
- Nie. Co innego głaskać kota, co innego wziąć na ręce, a potem wepchnąć do kontenera.
- Ale może spróbuję….
- Nie, bo się wypłoszy, a ja nie mam czasu siedzieć to godzinami.
- Czemu pani taka niemiła?
- Jeśli państwo chcą, zostawię klatkę i kontener, złapiecie, potem sprzęt oddacie.
- Ale my nie mamy czasu!!
- No właśnie, ja też nie mam czasu.
To
takie drobne przykłady. Problem również w tym, że większości
karmicieli buzia się nie zamyka przez cały czas łapanki, i ww
teksty „lecą” w kółko - a ja wolę ciszę.
Często
też dowiaduję się, że „płacą mi za to” - więc powinnam
być miła. Tak informacyjnie - mam niezły zawód, pracuję w
tymże zawodzie i dzięki temu mam np. na kilometrowe dojazdy.
Do
napisania tego opowiadanka zainspirowała mnie niedzielna akcje. Nie,
żeby akurat ci opiekunowie kotów byli jakimś szczególnie trudnym
„przypadkiem”, ale dość dobrze wpisali się w ogólny „model”.
Bo
tak - sąsiad miał młoda kotkę. Sąsiad umarł, kotka została.
No to podkarmiali, mimo że ich pies ją gonił. O tym, że jak jest
kotka, a na działkę przychodzą kocury (trzy), to mogą wydarzyć
się np. małe kotki - nie wiedzieli (??). Psiak ze schroniska,
wycięty, a małe kotki to nie bardzo wiadomo, skąd. No była kotka
trochę grubsza. Ale potem schudła, a w chwastach zrujnowanej
szklarni po sąsiedzie coś zaczęło się ruszać i piszczeć. No to
zadzwonili do UMŁ - i dostali mój telefon… Pracownikiem UMŁ
nie jestem, to tak gwoli wyjaśnienia. Mieszkam na północy Łodzi,
oni - kawał za Matką Polką….
Cóż,
kociaków szkoda. Jeszcze tylko upewniłam się, że kociaki małe,
że urodzono nie dalej niż 10 dni temu - wciskanie, że kotek
maleńki to też częsty „motyw”. Kiedyś p.Łucja miała
maleńkie kociątka po 4kg wagi każdy (vide tekst Zonk), kilka
miesięcy temu ja zostałam wrobiona w 20cm koteczka o wadze ca 2kg
- dzikuska nadającego się już do sterylizacji… Poprosiłam o
telefon w sobotę wieczorem - w sobotę rano miałam
jechać 100km za Łódź zabrać koty od bardzo starego pana,
w niedzielę mogę te kociaki. A może nie zadzwonią i
będzie wolna niedziela…. Zadzwonili, kotki nie nakarmili,
przyjechałam, no i zaczęło się - najpierw trzeba złapać
kotkę, potem brać kociaki, bo jak wezmę kociaki, to co z nimi
zrobię bez matki?
Nie,
najpierw kociaki, do kontenerka, i na kociaki to łapiemy matkę.
Ale
albo zmęczona byłam po tygodniu pracy i sobotniej podróży, albo
jaką pomroczność jasna na mnie spadła, ustąpiłam.
Kotka
zręcznie wyciągnęła z klatki wątróbkę pokrajaną w drobne
kawałki wielkości łychy do zupy, i poszła sobie. No, czyli kotka
na wątróbkę się nie złapie…
Wszystko
przy tradycyjnym nieustającym akompaniamencie słownym….
Otrząsnęłam
się, kategorycznie zażądałam po pierwsze ciszy - jako
alternatywę zaproponowałam pozostawienie sprzętu do samodzielnego
łapana, po drugie - kociaków. Pan nie kazał mi przełazić przez
płot, zrobił to sam, rękami w grubych rękawicach włożył
kociaki do kontenera - leżały po prostu w trawie, wewnątrz
rozbitej szklarni, pewnie nie przeżyłyby pierwszego deszczu. Kontener,
klatka ręcznik - jeszcze propozycja wepchnięcia to klatki, mój
zdecydowany sprzeciw - i czekamy,
- Nie wejdzie, nie da się złapać, za mądra.
Nie
czekamy długo - dość szybko trafiła na właściwy otwór.
Jeszcze chwila zdziwienia i zgorszenia, że kotka wchodzi, a klatka
nie działa, zepsuta pewne - i jest.
Kolejny
problem - jak ją przełożyć do kontenerka. Przecież ucieknie,
jak pani to zrobi? No jakoś się udało - poprosiłam o zamknięcie
w pomieszczeniu, nie koniecznie z uwagi na trudność przekładania,
raczej, by ograniczyć rady i akcję pomocową.. Kociaki w osobnym
kontenerku, nie chciałam ich narażać na gwałtowne ruchy kotki.
Dostałam kilka puszek i opakowanie chrupków.
Kociaki
trafiły do weterynarza - zdrowe, ale chude, widać kotka słabo
je karmiła, pewnie sama słabo jadła…. Mam nadzieję, że teraz
ma dobrą opiekę w wartościwą karmę, i maluszki nadrobią -
szylkretka i trzy chłopczyki-pingwinki.
Po
okolicy, w tym po działce latają trzy kocury, ale państwo nie chcę
ich łapać na kastrację, bo nie ma kotki, to i kociaków nie
będzie. Obiecali zorientować się kto te koty karmi, bo że
niewykastrowane - to dowody są. Czy to zrobią? Oto jest pytanie.
Trochę
tłumaczyłam - ale naprawdę już mi się nie chce strzępić
języka. Jeździć na drugi koniec miasta też nie. Postarałam się
tylko wyraźnie i dużymi literami powiedzieć, że kociaki
zabieram tylko raz. Od dawna mam taki plan, po latach przykrych
doświadczeń zdecydowanie wdrażam go w życie.
Przykro
się czyta?
Znam
również innych karmicieli - takich, którzy skutecznie
ograniczają rozmnażanie swoich stadek, wystarczy pożyczyć im
klatkę i udzielić kilku wskazówek. Do mnie trafiają ci, którzy
sami sobie nie radzą - nie z powodu starości czy niesprawności,
tylko dlatego, że nie chcą, uważają, że od łapania są
„służby”.
No
cóż, łapię te koty od kilkunastu lat, po całej Łodzi.
Rezygnując ze swojego wolnego czasu. Katując własny samochód.
Często nie udaje się wyłapać wszystkich kotów - ostatniego,
najmądrzejszego, najostrożniejszego i nauczonego obserwacją
pozostałych - może złapać tyko karmiciel. Zostawiam klatkę,
załatwiam transport. Najczęściej klatka stoi miesiąc w piwnicy, a
„koty się nie łapią”. Proszę, by informować o nowym kocie
zanim się rozmnoży - przeważnie karmiciel przez pół roku nie
ma czasu zadzwonić, albo woli myśleć, że to kocur. O takich
drobiazgach, jak ukradkowe podkarmienie podczas łapanek nie wspomnę.
O tym, że często stoję sobie na podwórku obserwowana przez
karmicieli ze fotela przez okno - też nie. O tym, że kiedyś
pani, najpierw niemal na kolanach błagająca o łapanie i sterylki
- nie wpuściła mnie na podwórko z odwożonymi kotami -
bardzo dzikimi, i musiałam je przerzucać przez płot - nie da się nie
pamiętać.
Jestem
wolontariuszem - wiele osób wykrzykuje, że jako wolontariusz mam
OBOWIĄZEK. Obowiązek - ustawowy - ma gmina i jej jednostki -
Urząd Miasta, Straż Miejska, schronisko. Oni mają na swoją
działalność budżetowe pieniądze z naszych podatków.
Wolontariusze mają dość symboliczny 1%, własne zarobki - we
własnych zawodach, nie związanych ze zwierzakami - albo wyżebrane
od Państwa - tzn od Was, nie od państwa - datki - widzicie
pewnie te zbiórki w różnych miejscach...
Czasem
mi się ulewa - właśnie to nastąpiło.
Nie
proszę o żadne wpłaty na tę kocią rodzinkę, ale dla pamięci
zostawię nr konta. - konto 71 1020 2313 0000 3802 0442 4040
Fundacja For Animals Oddział Łódź, 40-384 Katowice, 11go
Listopada 4
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz