sobota, 24 czerwca 2017

Leje dziś.




Leje dziś.
Jam oczywiście parasolką nie skalałam się. Jak ta błyskawica, suchą nóżką chciałam przebiec drogę do pracy. Jeszcze leśniaki zaliczyć, kotłownię, market i teren Szalonejkarmicielki.
Znów tam podkarmiam koty. Pocztą pantoflową wiem, że jeden z nich miał poważny wypadek. Wzięły go do domu. Zero weta, zero prośby o pomoc. Poprosiły o nią Ankę, jak go... wypuściły ułomnego, bo chciał wyjść i tydzień nie przychodzi.
Anka zaś dzwoni, bym zerkała za nim. Faktycznie nie przychodzi, znam go. Miałam w planie, po zostawieniu tam żarcia, poszukać kota. Znam dziury gdzie chadzają. Może gdzieś leży.

Deszcz już mnie złapał po drodze. Delikatny taki. Jeszcze nie nachał. Przy placu Szalonejkarmicielki, gdy torby wypakowywałam, już trzepał mi okulary i usteczka wygięte celem złapania powietrza. Szybko szłam, ale obecna w mym ciele foka, nie miała takiego zamiaru. Zmęczyła się. Tego nie było, ale był inny kot. Je zawsze pod krzakiem. Ale teraz pod tym krzakiem trzymał młodego gołębia 
w szachu. Już mu wyrobił się wyrwać kilka piórek, poranić ciałko.
Zbaraniałam. Rodziców nie widać. Gołębia nie kota. Kot pluje pierzem. 


Gołąb skulony w przerażeniu. Woda leje się mi za kołnierz. Się rozpadało niebo złośliwie akuratnie teraz. Ale nie zostawię wszak dzikiego, żyjącego drobiu na umordowanie. Wygrzebałam torebkę foliową. Znalazłam niższą część płota, przez który mało zgrabnie przelazłam. Kot gapił się zniesmaczony na me wyczyny. Odpuścić zdobyczy nie zamierzał. Potem już miał tylko większy, coraz większy cyrk. Gołąb nie docenił mojego pomocowego gestu. Nie mogąc latać, drobił w trawie szybciusio pokrwawionymi nożynami, podejmując próby zwiania. Ja za nim z torbą rozłożoną, by go ucapić. Torba furkoli, pticor spidu dostaje. Jam zgięta jak scyzoryk, zajęta namierzeniem uciekiniera, łapię się na tym, że kickici wołam. Szlag. On pod krzalunami zwiewa. Ja z tych krzalunów strącam płatki kwiatów i wodę z liści... na się i za się. Za kiecę znaczy się. Woda mi spływa kręgosłupem do... No, dobra, bez szczegółów będzie. W pracy nie usiądę długo zanim gacie nie wyschną. Pluję kwiatami, z okularów liście zbieram, w bucikach chlupie woda, połami nakrycia swego zmiatam kłosy traw. Ale mam wreszcie! Chudzieńki, wystrachany, z sercem wyskakującym z oskubanej piersi.
Kot stoi nadal i gapi się. Ożywił się jak ptaka w dłoni mej uwidził. Szybko jednak zrozumiał, że nie dla niego poświęcenie było. Co dalej? Janusza nie ma. Danka nie chodzi. Do sąsiadów nie zadyrdam, bo mnie wyśmieją. Halinka nie odpowiada. Anka tak. Myślała, że kota zagubionego złapałam. A ja tylko rosołówkę trzeciej kategorii mam. Dobra, ubiera się i jedzie. Gdzie będę? Ano, w tym śmietniku będę. No wiesz, tam gdzie łapałyśmy koty. W tym śmietniku czysto było, nie leje na głowę. Ostatnio fotel był, ale go zabrali. Szkoda. Przechodzący ludzie udają, że mnie nie widzą. Bo co można powiedzieć o mokrej kurze z gołębiem w torbie foliowej trzymanym, głaskanym po główce, stojącej wśród kontenerów na odpady. Przyjechała. Ma zataszczyć dzieciaka gołębnika na Torfy. Do leśniczówki. Tam się zajmą nim. Mam nadzieję.
Rozstajemy się. Ona do leśniczówki rusza, ja biegusiem do pracy. Deszcz trzepie. Tylko jeszcze żarcie dałam kocurkowi, któremu atrakcję ranka zapitoliłam...

ASK@, 23.o6.2o17

1 komentarz:

  1. Uśmiałam się czytając tę historię, a w szczególności jak wyobraziłam sobie Panią w kontenerze na śmieci z gołębiem w torebce!

    OdpowiedzUsuń