piątek, 15 stycznia 2016

Historia Rufusa

opowiedziała Anna K.
Gdyby Rufus umiał mówić, pewnie powiedziałby, że pochodzi ze Stepów Dobrońskich i że kiedyś miał dom. Być może ktoś go wyrzucił z początkiem lata, a może po prostu – jako że nie był wykastrowany (teraz już jest ;)) poddał się głosowi natury, popędził za przygodą i zgubił drogę powrotną. Wędrował, polował…
Z początkiem słonecznego listopada 2015 pojawił się w przyhotelowym obejściu w Dobroniu, gdzie po kilku dniach zaczęto go posądzać o rozrywanie worków ze śmieciami z hotelowej kuchni (chociaż podobno robił to pospołu ze srokami). Kotek zaczepiał też wszystkich napotkanych ludzi i wylegiwał się na maskach samochodów na hotelowym parkingu, a póki było jeszcze słonecznie – spał na słońcu w stertach suchych liści, grabionych przez pana ogrodnika. Na pobliskiej budowie zaczepiał robotników - jedni dzielili się z nim kanapkami, a inni... no cóż, pewnie go gonili (już w domu odkryłam, że Rufek boi się dłoni zbliżającej się szybko do jego łebka - reagował natychmiast zmrużeniem oczu, stuleniem uszków i pacnięciem łapką; bał się też szczotki i dużych płacht, np. niesionego w ręce rozłożonego ręcznika).
Ja też go podkarmiałam i zaczęłam szukać jego właścicieli, udostępniając post o nim na stronie FB fundacji Łaskie Zwierzoluby. Zabrałam go nawet do pobliskiej lecznicy, żeby sprawdzić czy ma czip – nie miał. Weterynarz wyczyścił mu brudne uszki, odrobaczył, a kotek znosił wszystkie te zabiegi dzielnie, wtulając się i cichutko tylko pomiaukując, czym bardzo mnie ujął. Kiedy go trzymałam – czułam, że pod puchatym futerkiem jest bardzo chudziutki… W połowie listopada kotek zaczął się pakować do restauracji hotelowej, co nie spodobało się nikomu… W poniedziałek 16 listopada, po weekendzie, w trakcie którego kotek próbował dostać się na organizowane w hotelu wesele, postanowiłam go zabrać. Robiło się coraz zimniej. Rano zadzwoniłam z prośbą o pomoc w zorganizowaniu kastracji kocurka do Ewy z „I KTO TU MRUCZY” (poznałam ją pół roku wcześniej, gdy dzika kotka urodziła małe w garażu na naszej działce). Kiedy go odbierałam z lecznicy powiedziano mi, że przespał twardo czas kiedy mnie nie było – kilka godzin. „Bidulek – musi być bardzo zmęczony. Co będzie to będzie” – myślałam, wioząc go w samochodzie, luzem, bez kontenerka, do Łodzi. W międzyczasie zadzwoniła Ewa i powiedziała mi, dokąd mam go odwieźć na zabieg kastracji. Kotek w samochodzie wlazł mi na kolana i tulił się całą drogę…

Mój mąż był przeciwny, żeby wziąć Rufka do nas do czasu znalezienia mu domu, postawiłam jednak na swoim i 2 dni później, 18 listopada, już wykastrowany, znalazł się u nas. Byłam pewna, że będzie u nas krótko. Miły, mądry, śliczny, wykastrowany i odrobaczony… Nadal był taki spokojny, rozmruczany… Ospały? Zamknęłam go w osobnym pokoju w nadziei, że za kilka dni zaczną się z naszym kotem Zorro do siebie przyzwyczajać i będę mogła go wypuścić na dobre. To była środa, jednak w piątek 20 listopada Rufek był bardzo słaby, nie wskakiwał nawet na kanapę, tylko leżał na dywanie, a po zjedzeniu kawałka kurczaka jego brzuszek spuchł i zaczął bardzo boleć…. Zapakowałam go w kontenerek i zaniosłam do pobliskiej lecznicy. Weterynarz bardzo się zaniepokoił jego stanem, odnalazł na USG w jego brzuszku jakieś podejrzane sprawy i zrobił test płytkowy na białaczkę oraz wirusowe zapalenie otrzewnej.
Panika, strach, łzy… co będzie z Rufuskiem? A co z naszym Zorkiem? Czy się zaraził? Czy to możliwe, że chcąc pomoc jednemu bidulkowi, załatwiłam naszego kota?
W sobotę 21 listopada wet zadzwonił – okazało się, że test wyszedł pozytywnie na białaczkę. Dobrze chociaż, że nie to zapalenie otrzewnej – myślałam. Nasz Zorro został na białaczkę zaszczepiony pół roku wcześniej, bo wychodzi na dwór na działce (tej z pamiętnym garażem ;)
Co robić? Kota z białaczką nie weźmie żaden fundacyjny dom tymczasowy, do tego jego szanse na adopcję drastycznie zmalały. Rufus został więc u nas, ale nadal zamknięty w pokoju. Ewa (jak zawsze niezawodna) doradziła mi, abym zabrała Rufka do lecznicy TROP przy ul. Strażackiej i tak zrobiłam. Tu – zupełnie inaczej niż wcześniej - zero siania paniki, zero nerwów. Morfologia i badanie potwierdzające nosicielstwo, skierowanie na USG, leczenie uszków (dopiero po uprzedniej cytologii, aby nie obciążać kotka niepotrzebnie lekami).

Równolegle z lecznicowym tourne poznawaliśmy się z Rufkiem. Zamykałam się z nim w pokoju i spędzaliśmy czas razem. Nasz Zorek, chyba z żalu i zazdrości, zaczął tracić sierść i zrobił się nerwowy, ale co było robić?. Tymczasem Rufus... niby wiejski kot, ale w mieszkaniu w bloku odnalazł się natychmiast. Okazało się, że uwielbia leżeć na kanapie, albo rozciągać się na dywanie. Z gracją wchodził po biurku na parapet i spoglądał na świat, nie wyglądało jednak jakby za nim tęsknił. Przyglądał mi się z parapetu, kiedy siedziałam przy biurku i coś tam sobie pisałam. Dwa razy dziennie łaził po mieszkaniu, podczas gdy Zorro siedział zamknięty w sypialni.
Robiłam papierowe ogłoszenia, zrobiłam wydarzenie na fejsie, zawaliłam skrzynki zdjęciami Rufka wielu znajomym. I nic.

Rufek nadal siedział w małym pokoju, ale bardzo się tym denerwował i gryzł mnie, kiedy wychodziłam i zostawiałam go samego. Wypuszczony – ostrożnie zwiedzał mieszkanie, najchętniej jednak leżał na dywanie w salonie. Okazało się, ze bardzo lubi się bawić myszką i ganiać za orzeszkami. Że uwielbia przytulanie, głaskanie po łebku. Za jedzonko oddałby wszystko. I wzorowo korzystał z kuwety, oznajmiając głośnym miaukiem każdą kupę (3 razy dziennie). Reagował też zainteresowaniem na domofon. Wciąż jednak był zdystansowany, nie pozwalał dotykać łapek ani wygolonego do badania USG brzuszka.
Tydzień przed świętami (czyli po 3 tygodniach jego pobytu w małym pokoiku) nastąpił przełom w relacjach z Rufkiem. Wróciliśmy z mężem ze spaceru. Przy drzwiach wejściowych jak zawsze powitał nas nieco zaspany Zorro, wspinając się łapkami po nodze i wciskając ufnie łebek w wyciągniętą do niego dłoń. Wrzuciłam mu coś do miseczki i poszłam do Rufka. Ten spał po ciemku, zwinięty w kłębuszek na kanapie. Pod dotknięciem dłoni rozciągnął się i zaczął mruczeć. Taki był słodki, mruczasty... Położyłam się obok niego. Przytulił się i poddawał dotykowi, mrucząc jak traktorek. Ugniatał mnie przy tym delikatnie łapkami i pozwalał ich dotykać. A kiedy przestałam go głaskać - pozbierał się ospale i... puknął łebkiem moją dłoń, domagając się kontynuacji.. Można go zatem obłaskawić, wymaga to tylko trochę czasu, łagodności i cierpliwości!

Kilka dni przed świętami musiałam pójść do szpitala i martwiłam się też bardzo czekającym nas świątecznym wyjazdem – nie miałam co zrobić z Rufuskiem. Mój mąż przejął codzienną troskę o Rufka. I wtedy stał się cud! W niedzielę przed świętami zadzwonili młodzi ludzie, którzy nas odwiedzili i zadeklarowali, że wezmą Rufika po świętach. Na święta przygarnęła go lecznica TROP. Odebrałam go stamtąd w poniedziałek 28 grudnia (ależ się cieszył!), a we wtorek poszedł do nowego domu. Zaledwie dwa bloki dalej. Przez pierwsze dwa dni byliśmy z nowymi opiekunami w kontakcie i umówiliśmy się na spotkanie po Nowym Roku. Zajęta swoim zdrowiem nie martwiłam się brakiem wiadomości od nich i nagle, 5 stycznia wieczorem telefon, że kot wymiotuje, że byli u kilku weterynarzy i że jest umierający… Wiem, przez co przeszli, bo mnie też tak nastraszono, kiedy trafił do mojego domu i po prostu odchorowywał stres… Tylko dlaczego nie zadzwonili od razu?
I tak Rufek wrócił z adopcji…
Kiedy o tym myślę, wychodzi mi smutne podsumowanie: święta spędził w obcym miejscu, dwa dni po świętach poszedł do nowego domu, a w sylwestra siedział sam (nie mogę sobie darować, że do nich nie zadzwoniłam, żeby się upewnić czy go zabezpieczyli na tę noc – spędził ją sam, w obcym, pustym mieszkaniu…) 1 stycznia był bardzo słaby i przestał jeść, a 2 - zaczął wymiotować. Nowi opiekunowie przerażeni próbowali działać na własną rękę, a weterynarze nie znający historii Rufka tylko ich dodatkowo nastraszyli...
Dzisiaj wiemy, że Rufus taki nadmiar wrażeń okupuje cierpieniem, przypominającym chorobę wirusową (podobnie było, gdy trafił do mnie).
Wiemy też, że potrzebuje domu łagodnego, cierpliwego i rozumiejącego, że ten konkretny kocurek ma słaby system odpornościowy i fatalnie znosi stres.
Wiemy, że próbuje siusiać do doniczek z kwiatkami :)
Wiemy, że – nadal w każdej sytuacji - wzorowo korzysta w kuwety.
Wiemy, że najbardziej lubi jeść chrupki (konkretnej marki;) i gotowanego kurczaka, gardzi zaś karmami marketowymi :)
Dlatego szukamy domu, który będzie cierpliwy, bo Rufus potrzebuje duuużo czasu, żeby ZACZĄĆ się otwierać. W ciągu tygodnia sie nie da. W domu tymczasowym minęły 3 tygodnie, zanim się położył obok człowieka i przytulił. Wiemy, że kiedy jest osłabiony stresem to nie chce się bawić, siedzi w budce i obserwuje domowników i że - co wydawać może się dziwne w kontekście poprzedniej informacji - NIE LUBI BYĆ SAM! (To to ja wiem od początku.)
Dom Rufusa powinien rozumieć, że był on kotem wolnożyjącym i przebywanie w zamkniętym pomieszczeniu (zwłaszcza izolowanie go w jednym pokoju) jest dla niego bardzo trudne do zniesienia i on się wtedy po prostu złości. I dopomina się głośnymi miaukiem, żeby go wypuścić. A jak wyjdzie z pokoju, to sterczy pod drzwiami wyjściowymi (tak robił w domu adopcyjnym, u nas – nie; ktoś stwierdził, że może po prostu nowi ludzie nie przypadli mu do gustu? ;)) Potrzeba będzie dużej pomysłowości, żeby rozkochać go w nowym stylu życia. Ale dla chcącego - nic trudnego!
Nowy dom Rufusa będzie też zobowiązany do częstego kontaktu przez pierwsze tygodnie po adopcji, alarmowania w razie niepokojących zachowań i korzystania z pomocy jednej, konkretnej, wskazanej w ankiecie lecznicy!!! (super lecznicy, lecznicy TROP przy ul. Strażackiej - tam obecnie przebywa, tam był diagnozowany i leczony). To nie tylko dla dobra Rufusa, ale i jego nowych opiekunów (po co im stres i niepotrzebne wydatki?). Dla mnie samej była to nieprzyjemna (tym gorsza, że okupiona cierpieniem kocurka) lekcja…
Rufusek nadal jest ślicznym, sówkowatym buraskiem z noskiem w kształcie serduszka, nadal ma mięciutkie futerko, a w lecznicy – gdzie aktualnie rezyduje - znowu stał się miziakiem i przytulasem (chociaż jeszcze troszkę przestraszonym). Czuje się już znacznie lepiej i odzyskał apetyt (dzień po powrocie z adopcji wrypał dwie saszetki i domagał się trzeciej, za to pogardził chrupkami - za Rufkiem trudno trafić ;))) Póki co jest tam rezydentem i ma dla siebie cały wielki pokój. W dzień wygląda przez okno albo podsypia w kontenerku. Chętnie wychodzi do gabinetu, podskakuje, ociera się i węszy. Kiedy go odwiedziłam poznał mnie i pozwolił się wziąć na ręce, patrzył mi przy tym miłośnie w oczy opierał łapki na nosie i... cichutko mruczał…
Rufusku, znajdziemy ci wspaniały dom. Na pewno. Potrzebujemy tylko troszkę czasu



Tekst o kociej białaczce
http://www.vetopedia.pl/article23-1-Bialaczka_kotow.html
Kontakt w sprawie adopcji:
Lecznica Trop, Łódź ul. Strażacka 11, 42646 07 02

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz