wtorek, 25 sierpnia 2015

Tydzień z życia - o święta naiwności…

opowiedziała Ania
Do niedawna myślałam, że już niewiele może mnie zaskoczyć.
O święta naiwności…. Głupota, bezczelność i nie wiem jak jeszcze określić niektóre cechy naszego gatunku po raz kolejny przerosły moje najśmielsze wyobrażenia…

Ale ab ovo.
Luty 2014 - telefon (nr stacjonarny) od pani z ul.Produkcyjnej - ratunku, 10 kotów. Jak zwykle zaproponowałam pożyczenie klatki łapki i darmowe sterylki w ramach miejskiego programu, z ew. naszą pomocą.
Maj 2015 - „mój” pan z warsztatu samochodowego (vide „koty warsztatowe”) poprosił o pomoc dla swojej pracownicy - dokarmia stado kotów, nie daje sobie rady, Dostałam nr komórkowy, Dzwonię, gadam, pani podaje adres, coś mi pika w pamięci. A tak, dzwoniła rok temu, nawet wzięła klatkę ze schroniska, ale nie chciały się łapać. Ale w schronisku jej obiecała taka jedna pani, że jak połapie i  przywiezie, to jej przyjmą. Tu już powinna zapalić mi się czerwona lampka, bo jak, kotów nawet łapką złapać nie można, czyli dzikie, a schronisko przyjmie? O ja naiwna i głupia….
W majowa niedzielę 10.05.2015 pojechałam tam.
Pani nie może nic, absolutnie nic. Nawet dzwonek przy furtce jest zepsuty… Za to brama szczelna, od samej ziemi prawi do nieba. Na podwórku czarne audi czy bmw - ale to kuzyna, on wozić nie pomoże, w ogóle w niczym nie pomoże.
Koty - w domu wypasiona trikolorka, na podwórku 8-10 (pani nie wie, ile) kotów karmionych kolorowymi chrupkami i puszką z ziemniakami. Znaczy czubaty talerz ziemniaków i jedna najtańsza puszka. Moją radę, by zamiast takiej puszki kupiła kotom do ziemniaków pół kilo najtańszych podrobów, lepiej im posłużą, pani zbyła machnięciem ręki.

Koty kręciły się i piszczały na widok pani z michą tej strawy.
Zaopatrzona w dwie klatki-łapki i whiskasa postanowiłam trochę połapać - miałam szanse z takim „przysmakiem”. Na pierwszy ogień poszedł wielki, ale bardzo chudy i  bardzo poraniony kocur - zabrał się za michę, wzięłam go za kark i wpakowałam do kontenera. Dopiero w środku zaczął się awanturować, ale nie rozwalił opakowania. Potem łapały się kolejne, przepakowywałam do kontenerów, taśma po prostu. Cztery w kontenerach w samochodzie, kolejny w klatce - koniec opakowań. Tzn jedna łapka została..

Białą bardzo ciężarną kotkę też złapałam za kark, ale nie miałam już gdzie wepchnąć, do klatki nie chciała się zapakować,, zaczepiała łapkami o pręty. Ugryzła mnie w końcu - puściłam - uciekła. 
Z pięcioma kotami w samochodzie - cztery w kontenerkach, jeden w klatce - popędziłam do domu i do p.Łucji - dowiozłam jeszcze trzy kontenerki, więcej nie było w zasięgu. Przepakowałam kota z klatki, dwie klatki zostawiłam, pojechałam sobie.
Po jakimś czasie telefon - kolejny kot w klatce. Kurs, przepakowanie, do domu na chwilę - sześć w samochodzie. 
Potem jeszcze raz w tę i z powrotem.
Siedem.
Gdzieś mignęło mi czarno-dymne - nie wiadomo, czy ze stada, czy sąsiadów. Pani nie wie...

Rano przed pracą kurs do lecznicy - dobrze, że wetka siedziała, jak zobaczyła dostawę… Kawy już nie musiała pić, ciśnienie jej wystarczająco skoczyło.
A ok.13tej telefon - złapał się kolejny, zabiorę go po pracy. Ciągle nie wiem, czy to ostatni… 
A, i muszę szybko przyjechać, bo pani spóźni się do pracy, czekać nie będzie, najwyżej kota wypuści. No to zrywam się pół godziny wcześniej, lecę na tę Produkcyjną, pakuję kota (to ta biała bardzo ciężarna) i panią do samochodu, dwie łapki nastawione na podwórku.
Wiozę panią do pracy - po drodze pani mi tłumaczy, że nie chce tych kotów, że mam je „gdzieś” wywieźć. Ja z kolei wyjaśniam, że koty dzikie, do schroniska się nie nadają, muszą wrócić do siebie, nie mam takiego miejsca, gdzie mogłabym je wypuścić. Pani - obiecano jej w schronisku, że przyjmą,. Ja - ok, pojedziemy do lecznicy razem, z lecznicy do schroniska, pani będzie tam rozmawiać z pracownikiem, który zobowiązał się przyjąć.
Potem do lecznicy z ostatnią kotką - szczęśliwa, że to mocno ciężarna, którą w niedzielę miałam w rękach i nie udało mi się jej zapakować do klatki.
Bardzo późnym wieczorem kolejny telefon, że mam zaraz zabrać łapki, już żadnych kotów nie ma, mam zabrać zaraz, rano nie, bo pani idzie do pracy na 17tą, i rano będzie spać. A ten dymny? Nie ma żadnego dymnego ani czarnego, musiało mi się coś wydawać. Jest prawie północ, ja do pracy na 8mą, ale w końcu spać nie muszę, jadę po te klatki…
I tak myślę, czy warto jeszcze tłumaczyć tej pani, że smila kosztuje taniej niż kitykat, a jest lepsza. Że tańsze i lepsze wołowe serca czy nerki niż byle jaka puszka z ziemniakami…. 
Bo tego, że nie mieszkamy na Animal Planet, że nie ma w naszym mieście „ekip do łapania kotów” ani że nie mam gdzie zabrać dzikich kotów, ani że schronisko nie jest dla dzikusków - raczej nie dam rady wyjaśnić, pani ma wiadomości z lepszego źródła..
Siedem ciężarnych mocno kotek, jedna prawie zaczęła rodzić w lecznicy.
I jeden kocur. Harem sprawnego kocura - za chwilę byłoby siedem miotów - chyba miała ta bezradna kobieta niebywałe szczęście....

40 kleszczy na kocurze plus kupa paskudnych, paprzących się ran. Część z nich to ślady walk - głębokie i ropiejące, na pewno pozostaną po nich duże blizny.
Po kilkanaście kleszczy na kotkach.

Po kilku dniach informacje z lecznicy - koty wszystkie bidne, i niedożywione, widać ta ziemniaczana dieta im nie służy.
Kocur i biała ciężarna (zaczęła rodzić na stole operacyjnym) oswojone, ale wymagają leczenia. Kocur - bo te rozległe ropiejące rany szybko go wykończą, jeśli się ich porządnie nie wyleczy, kotka - bo jest wyniszczona - kartoflana dieta i ciąża. I  koci katar.
Oswojona też jedna z białoburych, wyjątkowo przymilna, na razie bez objawów chorobowych oprócz niedożywienia.
Reszta dzicz totalna, agresywne, w lecznicy w szpitaliku z trudem wymieniają im podkłady, kuwety i miski - kocice atakują. Sprawdziłam to zresztą przy pakowaniu tych kotek z lecznicowych klatek do kontenerków - wyższa szkoła akrobacji i jazdy…

Kolejny weekend - zabieram koty z lecznicy, dla dwóch oswojonych chorych - białej kotki i kocura - mam dom tymczasowy, trzecia oswojona - zdrowsza - niestety do schroniska, naprawdę nie mamy co z nią zrobić, a miziasta jest nieprzeciętnie, szkoda jej na ulicę….
A pięć dzikich - z bólem serca z powrotem na Produkcyjną.
Dzwonię, że jadę - na stacjonarny, na komórkę - nikt nie odbiera. Dojeżdżam - zamknięta na głucho brama, jak już pisałam, dzwonka brak. Przez szczeliny widzę samochód z otwartym bagażnikiem, walę w bramę, wołam, wypakowuję z  samochodu kontenerki z kotami i opakowanie smili, na początek niech koty mają coś ciut lepszego od kitykatów i ziemniaków, może pani się do tej smili przekona. W końcu furtka się uchyla, oparty o nią woreczek smili wpada do środka - pani przez szczelinę przypomina mi, że wiele razy mówiła, że nie chce tych kotów, mam je sobie zabierać, zręcznym kopem usuwa blokujący woreczek karmy, zatrzaskuje furtkę i znika.
Stoję pod zamkniętą ta zatrzaśniętą furtką i zamkniętą bramą jak żona Lota - obok pięć dzikich kotów w kontenerkach.

Długo stać nie mogłam, inne zajęcia czekały. Co miałam robić? Do góry bramy nie sięgam, za wysoka, ale obok ogrodzenie z podmurówką - jakoś stanęłam czubkiem buta na tej podmurówce, zaczepiłam kontenerem o górę ogrodzenia - pierwszy kot wyskoczył na swoje podwórko. I tak jeszcze cztery razy…
Mam nadzieję, że dają sobie radę, w końcu znają teren, to rejon starych domków jednorodzinnych, pełno zakamarków i komórek, otwarte śmietniki…
Dla przypomnienia i ostrzeżenia - Łódź, Produkcyjna 15.
Zadzwoniłam do pana warsztatowca, który prosił o pomoc dla swojej pracownicy kobiety, opowiedziałam o jej zachowaniu - chyba był zażenowany sytuacją.

Seler czeka na ogłoszenia - aż pogoją mu się rany i nabierze ciała, słowem - zacznie przypominać kota, a nie kości w worki ze starego futra. Śliczna bielutka Pietruszka znalazła dom pod koniec maja.
A trzecia kotka - Fika - odwieziona przez mnie do schroniska - poszła stamtąd do domu na początku sierpnia - to jej zdjęcie, podkradzione z forum.miau.pl.

Dla rozluźnienia atmosfery - śmieszną drogą dotarła do mnie relacja schroniskowej wetki - „przyszła jedna taka, duby smalone opowiadała, podejrzanie wyglądała, przyjęłam, bo kota mi było szkoda”. A co mówiłam? A to, co wyżej - o siedmiu ciężarnych kotkach i poranionym kocurze, o pięciu, którym odmówiono powrotu, o  dwóch chorych, które zostały w naszym domu tymczasowym. Po prostu prawdę - niestety nie mam talentu powieściopisarza i daru tworzenia fikcyjnej rzeczywistości, opisuję tylko i wyłącznie fakty….
Kilka dni temu początkującej w wolontariacie koleżance opowiedziałam kilka historii - i tych, opisanych na blogi, i tych, jeszcze nie opisanych. Jej reakcja? „Nie wierzę, powiedz, że to nieprawda, nie wierzę”.
Cóż, drodzy czytelnicy - pewnie nie przeczytają tego karmiciele, których ta i  podobne historyjki dotyczą. Może przeczytają inni karmiciele - i może zrozumieją przykre doświadczenia wolontariuszy i coraz mniejszy zapał do współpracy …


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz