Adopcje na odległość. Zwłaszcza z dostarczeniem kota do innego miasta.
Wyleczyłam się z tego już dawno.
Bo jakoś nie wierzę, że w Toruniu czy Wrocławiu brakuje kotów do adopcji. Pewnie nie brakuje, ale ktoś chce ładnego, albo typie rasy. Za darmo. Jeśli czeka na podanie na tacy, przekona mnie, że ma warunki i przyjedzie po zwierzaka - ok. A ja w razie czego będę miała jeden kurs gdzieś tam mniej.
Ale jeśli ja mam dowieźć?
Nie. Bo:
Dawno dawno temu zawoziłam piękną tri Krecię do Wrocławia. Krecia była przemiła, ale siusiała na stojąco - konieczna duża i wysoka kuweta. Nie jechałam po nią na sygnale tylko dlatego, że akurat pod Łodzią był zjazd psiarzy i przywieźli.
Piękny, ale nie do końca oswojony pingwinek Milo - Toruń, matka z córką doświadczone, pracujące w schronisku. Zima, śnieg, ślizgawica. Zanim z Torunia dojechałam do Łodzi już żądano zabrania kota. No nie, po ślizgawicy nie dam rady 2x Łódź - Toruń zrobić, uzgodniłam kolejną sobotę. Bo w takich warunkach, jakie wtedy panowały nie pojadę po pracy po ciemku i po lodzie. Cały tydzień straszono mnie oddaniem kota do schroniska, wywaleniem na ulicę itp.
Zawiozłam koleżankę z kotem do W-wy - przez telefon wszystko ok, tyle że osoba nigdy nie odbierała, zawsze oddzwaniała po pewnym czasie. Okazało się, że przygotowywała się do rozmowy… Miało nie być zwierząt w domu - był pies i rozmnażające się świnki morskie, no bo jak temu zapobiec… Kot wrócił z nami.
Całkiem niedawno z kolejną koleżanką wiozłyśmy śliczną i miłą tri do Żychlina - na miejscu wszystko ok, można rzec super, po tygodniu żądanie zabrania kota, powodu nie pamiętam. W rezultacie kotka została, ale nerwy były.
Wystarczy? Bo mogę dalej wymieniać.
Kilka przypadków, kiedy dzwonił znajomy kociarz z Polski z prośbą, bym z domu adopcyjnego w Łodzi awaryjnie odebrała kota - też było. Albo z lecznicy - kot wyadoptowany do Łodzi, podrzucony do lecznicy, ma chipa z dwoma telefonami - pierwszy milczy, drugi - zaprzyjaźnionego kociarza, zawsze zostawiamy.
W moim przypadku nie chodzi o czas czy koszty paliwa - z jednym i drugim sobie radzę. Za to dziwią mnie zbiórki właśnie na paliwo na dowóz kotów do adopcji - przy ogromnej skali innych potrzeb.
Ww absolutnie nie znaczy, że wszystkie moje koty są w Łodzi. Rekordowe - jeden pojechał z rodziną do Portugalii, Dr Miaus do Kanady - pojechały, bo rodziny się przeprowadziły. Po Niteczkę przyjechała rodzina z Holandii.
I kolejne bardzo istotne powody - jeśli ktoś nie może znaleźć zwierzaka w swojej okolicy, to może dlatego, że jest tam dobrze znany? I może dostać najwyżej pluszaka?
Są też osoby, który imponuje to, że ktoś im przywozi kota z drugiego końca Polski.
I teraz tak - wysyłacie kota do miasta odległego o kilkadziesiąt albo więcej kilometrów. Jeśli „mój” kot zginie po adopcji w moim mieście, mam szansę latać wieczorami, rozwieszać ogłoszenia, szukać - tak w sierpniu szukałyśmy z Renatą zaginionej burasi, tak we wrześniu właściciele szukali Różyczki - w obu przypadkach skutecznie. Mój udział był niewielki, vide teksty „Maraton 3” i „Szukać - i znaleźć”.
Kiedyś uciekł kot wyadoptowany do W-wy - koleżanka jeździła tam wiele dni, z pomocą osoby o szczególnym darze zlokalizowała go na działkach, odzyskała. Dzięki pomocy tej osoby udało się odnaleźć kota, który przyjechał z Kielc i podobno uciekł. Tekst - „Kleks - pomogły siły nadprzyrodzone”. Niestety już Jej nie ma….
Bo zagubionego kota najpierw trzeba zlokalizować, zatrzymać - karmić przez kilka dni, niektórzy podpowiadają żwirek z kuwety, potem klatka łapka. Kot ukrywa się tak, że go nie widać. Rzadko się zdarza, że sam podejdzie i da się zapakować do kontenerka. Raczej nie obcej osobie.
Zaginionego kota zlokalizować - czyli uczulić jak największą ilość osób z okolicy - nie przez internetowe strony o zaginionych kotach, tam zaglądają głównie ci, którym kot zginął, a przez papierowe ogłoszenia w terenie, dotarcie do karmicieli, spacerowiczów, psiarzy, rozsiewanie numeru kontaktowego.
Tego nie da się zrobić w jeden wieczór na wypadzie do miasta odległego o 100-150km. Potrzeba pomocy na miejscu.
Tę pomoc trzeba zorganizować. To nie może być tabun przypadkowych poszukiwaczy latający po okolicy. Trzeba mieć kogoś na miejscu.
Teraz przypadek świeżutki - kotka wyadoptowana prawie dokładnie tydzień temu, wg nowej opiekunki uciekła po dwóch dniach, z ową osobą zero kontaktu. Kotka z Gniezna, szukają pomocy w Łodzi. Sprawa jest na FB, więc mogę opisać.
Skontaktowałam się z Gnieznem, napisałam do opiekunki z prośbą o kontakt, bo wiedza o okolicznościach zaginięcia może być przydatna, pojechałam pod wskazany adres - najpierw ominęłam domofon, stałam pod drzwiami i pukałam, potem grzecznie domofonem. W oknach światło. Ale coś się nie zgadza - Gniezno dało kotkę na parter, mieszkanie o podanym w umowie numerze jest na piętrze. Błąd pamięci czy celowe przekłamanie? Biorąc pod uwagę fakt, że ktoś kiedyś umówił się za mną pod nr 60 na ulicy posiadającej 20 numerów - coś mi brzydko dzwoni. Wg ankiety był czarny kot ze śmietnika chory na serce i umarł. Wg naszych danych to kociak adoptowany od kogoś z naszej grupy. Cóż, nie prześwietli się wszystkich i wszystkiego, ale całokształt wygląda tak sobie.
Połaziłam po okolicy, pogadałam z psiarzami, teren uporządkowany, okienka piwniczne zakratowane, krzaków nie ma, pod śmietnikiem ptasia karma i woda. Przy jednym z bloków coś w rodzaju szafki obudowującej okienko - aha, kocia piwnica. Domofon - nie interesują mnie koty. Na szczęście widzę starszą panią i młodego człowieka z kontenerkiem - zapytałam. To nasza Pani Jadzia, dba o koty - powiedział z nieukrywaną dumą młody człowiek. Koty na osiedlu są dwa, oba wysterylizowane, pani już wiedziała o zaginionej kotce. Wymieniłyśmy się telefonami - i na razie tyle. Ktoś podobno ma rozwieszać ogłoszenia, Gniezno ma przyjechać - tyle że rozmawiająca ze mną osoba jest potężnie przeziębiona.
I co dalej? Nie wiem. Wg mnie należałoby się skupić na rozwieszeniu jak największej ilości ogłoszeń w dużym promieniu od miejsca ucieczki, czekać na zgłoszenia, że kotka gdzieś się pojawia, gdzieś jest karmiona. A potem łapać klatką łapką. Jak duży rejon oplakatować? Kot, który uciekł z rejonu Sienkiewicza / Nawrot odnalazł się w rejonie Kilińskiego / Orla - przeszedł ruchliwą A.Piłsudskiego. Ta kotka zginęła z bloku przy Dąbrowskiego / Rodakowskiego - w pierwszym rzucie plakatowałbym rejon w kierunku Parku Podolskiego, Przybyszewskiego i działek, same działki, potem drugą stronę Dąbrowskiego. I czekałabym na sygnały. Ona może być WSZĘDZIE. O ile żyje, bo na żadne informacje czy pomoc tego nieszczęsnego domu liczyć nie można.
Ważne, by na plakacie było duże czytelne zdjęcie kota, bardzo mało tekstu pisanego wielką czcionką - ludzie są wzrokowcami, wielu ma słaby wzrok, a czytają tylko pierwsze kilkanaście słów, i kilka frędzelków do zrywania - dużych, 3-4 wystarczą, więcej i tek nikt nie zerwie, a większe nie zginą tak łatwo w kieszeni.
Tak zrobiłabym ja. Renata dodatkowo patrolowałaby rejon do skutku - ale tak szukałaby kotki, która ją zna. Ta nie zna nikogo z nas, poza tym pewnie jest mocno nieufna - pewnie dlaczego miała być izolowana w łazience.
No i z rozważania o adopcjach zamiejscowych zrobiła się ciocia dobra rada…
Tekst chcę zakończyć zwykłą żebraczą formułką, więc żeby było wiadomo, że poza udzielaniem rad coś tam robię - skrót od października:
Gwiazdeczka z raną na szyi coraz lepiej, śliczny Bengee ciągle walczy z giardiami i biegunkami dostarczając zajęcia mojej pralce, mały Lucky z gór wyleczony, ma dom, niestety nie mogę poinformować o tym znalazców kociaka, bo znikli z mojego FB…
Wyleczony Wafelek we własnym domu razem z Sylwestrem, pocerowane Gracja bezogonka i Lila z dziurą na pupie - pisała o nich Natalia, łapała je i leczyła, do mnie trafiły już po zabiegach. Gracja ma dom, dzikawa Lila miejsce za moją kanapą - z Cytrynkiem z Szarej, ciągle upiornie kaszle. Jego siostra w domu u karmicielki.
Moje domowe - Kulka ze Rzgowskiej - złapałam w tragicznym stanie w 2017, tekst „Zrobiona w kota” - kolejny katar, siedzi w klatce na zastrzykach, podobnie Iskierka z tekstu „Dwa tygodnie”. Początki PNN mają staruszek Majzel „Obiecanki cacanki” i dziki Szumiś „Całe życie głupia” - i temu nie mam jak pomóc… Demencieje czarny głuchy Krecik wywalony na działki, bo czasem omija kuwetę… Zdjęcia brak. A, Majzel i Krecik leczą tarczycę, Majzel jeszcze serduszko i ciśnienie.
Nie udało się pomóc dzikuskowi Debiemu ze złamanym kręgosłupem, po którego jechałam pod Łódź na prośbę Natalii. Próbuję leczyć małego Tramwajarza - wyleczony z kk ma objawy FIP…
No i jeszcze jakieś koty na sterylki - te „przejściówki” miejskie, kot z silnika - załatwić formalności, zabrać z obserwacji na wściekliznę, zawieść na rezonans a potem do fundacji, która podjęła się rehabilitacji,
Od razu mówię, że nie zgadzam się z potępieniem, które wylało się na właścicielkę samochodu, zanim wycięła post. Dlatego usunęłam jej nick. Może zrobiła niewiele, ale coś - wezwała AP, dowiedziała się o stan kota po nocy. Ile osób zwierzaka olałoby kompletnie? Jestem pełna podziwu dla determinacji i skuteczności Joanny. Zastanawia mnie fakt, że przede mną z kotem miały do czynienie trzy osoby - stażniczka miejska z AP i dwie lecznice. Strażniczkę jakoś usprawiedliwiam, kot w szoku obolały. W jednej z lecznic kot był dwa tygodnie. I NIKT nie zauważył, że kot jest oswojony. Jest w trakcie rehabilitacji i robi postępy.
Pewnie jeszcze coś robiłam, coś chorowało, ale nie pamiętam, a po kalendarzu nie chce mi się szukać.
Wydaje mi się, że ww uzasadniłam poniższą tradycyjną prośbę o pomoc finansową, więc - 71 1020 2313 0000 3802 0442 4040, Fundacja For Animals Oddział Łódź, 40-384 Katowice, 11go Listopada 4, dopisek do wpłat - łódzkie koty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz