wtorek, 5 kwietnia 2016

Ciągle jesteśmy... Zapraszamy :)

napisała ASK@
Sob mar 26, 2016 22:11
Poszłam na spacer cateringowy. Świeże powietrze i puszki w plecaku dają głębszy oddech. Mnie zdechlakowi na pewno. Ner niet więc koty nie będą szczęśliwe.
Nie dowieźli. Ubić dostawców nie dało rady. Szybcy byli.
Ale nie o tym chciałam. Żarcie zostało w kolejności rozdysponowane. Pierwszego kota za szczelnym płotem nie było. Zawsze jest regularnie ale teraz obecność kuleje. Jedzenie wstawiam pod płotem, za płot i oglądam kota przez szparę. Zmartwiłam się. Wczoraj był jakiś chudszy. A dziś znów znikł. Brakuje mi dźwięku telepania się na dachu jak spieszył do mnie. Ostatnio cisza.
Poszłam na spaleniznę. Zostawiłam puszki. I zwiałam biegusiem by pyskowania nie słyszeć. Kolejny przystanek. Żarcie pod budynkiem zostawiam. Dużo. Nie wiem co je zjada. Porządek jest więc kot albo jeż. Choć to chyba jeż gigant skoro pochłania tonę.
Lub gigantyczne jeżowe przyjęcie jest.
Wracam. Jeszcze tylko podwórko sklepu z szynką i kotłownia. Już mi w duszy gra. Na serio gra. Hevi metal rodzimy. Znaczy się puste puszki trzepiące się o siebie w moim plecaku. Kocia muzyka.
Raptem coś doleciało do mych usz. Coś innego niż szorowanie blachy i widelca. Z góry dźwięki były. Podniosłam ryjka i oczkom mym ukazał się sznur kaczek. Sunęły po ciemnym niebie w pięknym szyku. Prawie cicho. Umordowane. Czasem coś tylko zakwaczyły. Zawsze tyle wrzasku robią ruszając w podróż a jak lecą do domu to milkną. Prowadziłam je wzrokiem długo, długo. Stawały się malutkim punktem i znikły nad lasem. To taki piękny widok. Przepiękny. Trójkąt sunący po niebie. Cud natury. Piękne i mądre. Wiedzą jak wznieść się nad ziemię. Wiedzą jak wrócić do gniazd. A ja nawet do swego auta mam problem trafić. Nie do swego też. A to takie małe o małym rozumku wie.
Wiecie kochani, że zawsze się wzruszam na widok wracających skrzydlaczy.
Tak jak na widok umalowanych niezgrabnie koniuszków konarków na zielono.
Tak nieśmiało jeszcze i nie pewnie.


Nie mar 27, 2016 9:12
Mało przytomna dziś jestem. Ukradli mi godzinę z życia. Całą, okrągłą godzinkę. Jak ja nie znoszę zmiany czasu. A jak to się odbija na mym rozumku i innych komórkach. O refleksie i myśleniu nie wspomnę. Cóżem ja zrobiła w świąteczny poranek? Ano zamiast podpisać petycję o karach dla zboków co zwierza mordują, podpisałam sobie wyrok finansowy zwany jakimiś tam obrazkami. Co mi przychodzić na telefon będą. No koniec świata. Ja, taka ostrożna i swego czasu TŻ-towi głowę trująca, sama wpędziłam się w to bagno. Jak to się stało, nie pytajcie. Na pamięć jechałam bo nie jedna petycja jest za mną. A tu zoonk. Próby rezygnacji już i teraz, zgodnie z regulaminem, spełzły na niczym. Nic nie idzie dalej smsem. Odmowa szczególnie. Napisałam więc sążnistego maila z wieloma błędami ortograficznymi. Uff, jest edycja tekstu. Choć może jakby taki błędziarski tekst dotarł, to ludzie za głowę by się złapali jaki ogranicznik do nich napisał. Postraszyłam Panem Bogiem, Duchem Świąt, moim Rozumem i Rzecznikiem Konsumenta. Chyba wystarczy.
Ale... Ale jednak mam coś z rozumkiem. Ja, taki ostrożny wyjadacz, dałam się sama wpędzić w debilizm zakładając z góry stały scenariusz. Głupich nie sieją. Sama się urodziłam.

Leniwy niedzielny poranek o godzinę późniejszy. Ten kto wymyślił zmianę czasu winien się w piekle smażyć. Z minutnikiem co mu czas końca podpiekania przesunie ponownie do przodu lub tyłu. Niech wie jak to fajnie jest. Koty po spóźnionym śniadaniu. Lekko obrażone. Zegarek mi uświadomił dlaczego. One mądrzejsze ode mnie.


Pon mar 28, 2016 9:36
Jesteśmy. Byle jako się nam zeszło początkowo ale jesteśmy.
Żurek prawie w 50% zeżarty.
No, właśnie żurek.
Dobry jest. Gotowany jakby z natchnieniem czasu przeszłego.
Miał swoją historię naznaczoną przeszłością.

Pamiętając o zjebutanku księdza kolędowego, dotyczącego mojego trucia rodziny prochami z torebki, wywar nagotowałam na kosteczkach i włoszczyźnie. Mrożonej, ale włoszczyźnie. Nie, nie odstąpiłam od torebek ale kupiłam... knorra. Czy lepszy jest jest od inszych ? Nie wiem. Ale był zawsze drogi a teraz przecena była. Kiełbaskę białą też zakupiłam prawdziwą a nie
cerfurowską. Ta ostatnia nie zbiega się ale pęka jak balonik w gorącej wodzie. W święta nie wypada, by takie rozbabrane zewłoki z podartymi flakami na talerzu pływały. Więc zakupiłam 2 kilogramy najprawdziwszej kiełbasiny. Patrząc na stertę zwiniętego żarła, seplenię do TŻ-ta czy może zamrozić choć pół, bo całość to do gara nie wejdzie. Chyba. Ale padło, że żałować rodzinie nie będę w święta wszelakiego dobra.
I tutaj zaczyna się opowieść o dwóch filmach. Jakich? A sami sobie pomyślcie. Nie, nie dam w nagrodę koteczka .Ani króliczka. Ani kurczaczka. Bez obaw. Zgadnijcie tylko.


Niektóre kiełbasiątka miały "luźne", nie zabezpieczone końce. Bojąc się, że mięsko wypłynie a kiełbasa schudnie, postanowiłam podwiązać wsio. Zabrałam się więc za dzierganie. Pamiętając pierwszy film wybrałam... nici w kolorze wywaru. Co by mi się w garze nic nie spodziewanego nie ukluło. Kto zeżre niebieski czy czerwony żurek.
Ja tak, ale inni?
Dobra, wywar się nagotował. Przecedziłam włoszczyznę by mi marchewki obrazu żuru nie paskudziły i wrzuciłam kiełbachę. Mieszam i mieszam i mieszam. A łyżka jakby coraz luźniej od dna do boków lata. Te dwa kilo prawdziwej kiełbasy jakby w niebyt szło. Strach ogarnął serce moje. Pamiętam film gdzie farbowano koszulki. Tak skutecznie, że rozpłynęły się na amen. Legł on w mojej duszy kamieniem i przy
prawdziwej kiełbasie wypełzł na wierzch. Śmiesznie było gapić się na miny aktorów. Ale sama mając taką minę... no, nie wydawało się fajne.
Kiełbasa nie rozpuściła się do końca. Uff.
Ale mocno zbiegła w swej ilości. Prawdziwa. Żart jakiś.
Jeszcze tylko rozrobiony proszek żurkowy dodałam. Jeszcze go przepuściłam przez sito dodatkowo, bo mi się (jak zwykle) kluseczki porobiły. I już gotowe.
Dobry wyszedł. Chyba.

Wto mar 29, 2016 8:06
Wstałam. Dzionek wolny dziś mam. Na swobodne szczekanie.
Tfffu, kasłanie i chrychanie. Co też czynię.
Za oknem szaro.


A ja napiszę jeszcze o... żurku. Jakby cała akcja gotowania dotyczyła relacji Gordonka Ramzejka w rodzimym wydaniu. Napięcie rośnie. Zapach z sagana płynie taki, że powala wszystkich co węch mają. A podniebienie klepie się z rozkoszy jak tylko myśli, że spożywa choćby łyżeczkę tegoż dobra. 
Więc gar stoi sobie na kuchence. Obok gara ziemniaków... na surowo. Piątek to był. Ziemniaki na obiad miały być. Tylko z TŻ-tem żeśma się nie zeszli z apetytem. On śniadanie zeżarł kole 12-13 i miał smaka na obiadek jak wybiła poważna 18. Ja byłam głodna na obiad w porze jego śniadania. Potem to już mi się tylko spać chciało. Więc ziemniaczki stały. I żurek sobie stał. TŻ zrobił sobie kanapki ja zrobiłam sobie czyszczenie nosia i ległam radośnie szczekając i wypluwając płucka. Udało mi się usnąć.
Jednak gdzieś o drugiej w nocy coś mnie obudziło. Wysmarkałam się, przełożyłam na boczek i poszłam spać dalej. Ale to "coś" nie dało spać. Tajemnicze szmery z ciemnicy dochodziły. A co i raz jakiś ogon w świetle księżyca przemykał ku przedpokojowi. Słuch się mi załączył. Podejrzenie zaostrzyło go. No tak, kuchnia. To z kuchni szemrania dochodzą. Krzyczę scenicznie
Maciejka zostaw gary. Wiem, że to ona. Tak na pamięć. Zapadła cisza. Trafiona i zatopiona. Oczki mi się zamykają. Ale... z kuchni znów coś dobiega szemranego. Zanim ust korale znów otworzyłam, obuchem dotarło do mnie ,że gar z zupą i zbiegniętą kiełbasą chyba odkryty jest. Znaczy był, by wystygł ale Janusz pewnie nie przykrył. Nie pewnie a na pewno. Już widziałam jak pazurzymi hakami kiełbasina jest wyciągana i sromotnie czołga się po podłodze. Ciągnąc za sobą resztki brejki. A ta jak brejka wyschnie... A jak nitek się cholery nażrą.
Wyjaśniło się dlaczego takim biegusiem koty ku kuchni sunęły. Zero futra w łóżku było. Na szafkach i posłankach też.
Siem zerwałam, wpadłam, światło zapaliłam. I co? A Maciejka siedzi sobie na kuchence i niewinnie na mnie jopi się. Oczki mruży bo jej światło ślepka oślepiło.
Pod kuchenką stadko dulczy i czeka, czeka, czeka... Czekanie jest najgorsze. Tylko lekko mnie wzrokiem omiotły.
Macieja, jak już do widności się przyzwyczaiła, wróciła do swych spraw. Czyli wydłubywania między palnikami ćwiartki ziemniaka.
Zdębiałam więc ja. Kiełbasa nie ruszona (trefna czy co) za to na podłodze już walały się pyreczki mocno zszargane kurzem i kudłami. Wybawione tak, że aż brudne. Banda czekała na nową dostawę czystego fanta do zabawy. Wyjęłam kartofelka zza krat, rzuciłam kotom, gary przykryłam, wodę z blatów wytarłam i poszłam spać.
Cisza zapadła tylko mokre pacanie słychać było. I raz ruszenie przykrywką. Jednak wystarczyło warknąć
Maciejka i znów spokój zapadł.
Rano zebrałam umordowane resztki i długo się zastanawiałam czy im drugie życie dać. Czyli umyć i upiec. Bo do pieczenia reszta braci ziemniaczanych trafiła. Z cebulką i serem żółtym. Alem zrezygnowała. Za dużo pracy by było nad doprowadzeniem ich do wyglądu ziemniaka. Przyprawy nie zamaskowały by ich nocnej rozpusty.
Wniosek jest jeden. WSZYTKO się przykrywa!

Fajnie, jak ktoś się uśmiechnie. Jeśli komuś sprawi przyjemność czytanie kocich opowieści i dzień będzie deczko fajniejszy to... fajnie.

Przychodzą maile od DS. Świąteczne maile po świętach. Fajnie czytać jak to się kotom dobrze układa. Bardzo się cieszę z każdej wiadomości. Ale jak to zwykle bywa, strach mi serce paraliżuje, widząc nowości na poczcie. Oczy mej popapranej wyobraźni widzą już stek nieszczęść napisanych, gdzie zwrot kota jest najlżejszym.
Dziś poćwiczyłam mózg .Nawet mocno poćwiczyłam. Musiałam zamówić żarcie kocie. Mamy już lekkawe pustki. Mokre na razie poszło bo
pensyja nie przyjszła. Cholera ma w przodkach ślimaka czy co. Z galaretą koniecznie musi wsio być. A dlaczego galareta? Ano dranie tylko takie jadają. Znaczy się wyjadają żelowe części ale czasem jakiś kawałek się do pyska dostanie. Nie plują wtedy bo do galarety przyklejony jest. Sos to ciurkają pracowicie skupiając w ryjek swoje wredne pyszczochy i szans nie ma przy takim cedzeniu by co innego niż płyn się dostało.
Mąż i córka muszą jeść co nagotuję. Nie ma przeproś. A tutaj się proszę by gady zjadły cokolwiek podtykając różne smakołyki. Nawet nie wrzeszczę. Tylko zamartwiam się. Koniec świata jest blisko.
Myślałam, że Mila jest chora. Oj, namartwiłam się. Obserwowałam, patrzyłam, trułam rodzinie. Nawet TŻ zauważył zmiany. Ze zdziwkiem pytał czemu Mila w pokoiku małym cięgiem ostatnio siedzi ? A nawet hamaczek na drapaku przeciera tyłkiem upasłym. Ta co okupuje swym grubym torsem salony i piernaty w tych salonach. Ta co kaloryfer sierścią upacała na wieczny amen. I tu mnie oświeciło jak Janusz tak zdziwienie swoje wyrażał. Ja głupia nie wpadłam na to. Kaloryfer przykręciłam to wyniosła się tam, gdzie odkręcony był. Ona na ukropie może siedzieć ale na zimnym to się nie godzi. Ona sobie przeziębia nie małe co nie co na lodowym metalu. Była chora i owszem. Ale na moją oszczędność. Już się wyleczyła.





























 

1 komentarz:

  1. Witaj na blogu - uśmiałam się, choć niecom nieprzytomna i spowolniona po wczorajszej wieczornej i dzisiejszej porannej łapance..

    OdpowiedzUsuń