środa, 27 kwietnia 2016

Ciągle jesteśmy... Zapraszamy :)

Napisała ASK@

Czw kwi 07, 2016 10:26
Mam urwanie głowy. Sprawozdania co i raz jakieś, uzgadnianie (prawie roku) dokumentów i kontrola na karku też mi wisi.
Wsio się dowiedziało, żem wróciła i gna, gna i straszy sprawdzianami. Ludzi też pełno. Siedzenie i ciągłe dulczenie na czuja swoje robi. Nie młódka już jestem. Choć się za taką ma. Ale moje ciałko daje mi do zrozumienie usilnie, żem w błędzie.

Tak , mam kluczyk do Czarodziejskiego Ogrodu. Ogrodu już teraz nie dla mnie. Tyle lat co ranek śmigałam jako ta gazela przez płot, by koty nakarmić. W zimę miały tam posłanka, ciepłą wodę i stertę jedzenia co nie zamarzała. Ja mało zborna jestem i byłam. Nie raz płot się uczepił mnie nie pozwalając "zgrabnie" zeskoczyć. Złośliwiec, prawdziwy beton. Oczy od ciemnicy mnie się zepsuły. Bom rankiem ciemnym bieżała do stworzeń. Ileż ja portek podarłam i paputków. Ileż odzienia mojego trafiło do Ciuchowego Nieba. Na półki diamentowe. I na Doopy Zgrabniste. O portkach mówię.
Ileż się napociłam i pilnowałam by nikt nie przyuważył moich wyczynów. Nie tylko ze wstydu baczyłam. Groźba donosu na mój kark umęczony strachała mnie bardzo.
Teraz płot już nie dla mnie. I nie tylko z powodu ciężkości mojej. Ale, ale los się uśmiechnął. Dostałam kluczyk od kłódki kotłownianej. Do Kotłowni Czarownej Nie Dostępnej. Do tej pory. Rąsia, z rąsi, do rąsi...Ale mam. Pierwszy raz od wielu lat wlazłam tam legalnie. Choć strachliwy nawyk został w ugiętych kolanach, skradającym się kroku i ruchliwej szyjce co się mało nie ukręciła. Wiktuały napakowane zostały do plecaczka. Gary wody do mycia i picia takoż. Zostawiłam w różnych miejscach żarcie, suche i wodę. Jak panisko legalnie. Kotów nie spotkałam. Posłanka są porozwalane przez gnoje. Miski pełne kurzu i śmieci. Ale oczyszczone i zapakowane zostały. Chyba koty znalazły wsio bo żarcie na zewnątrz zostało nie zjedzone. Znów muszę zajrzeć.
Mam tylko nadzieję ,że kłódki nie zmienią.

Pt kwi 08, 2016 19:44
Mam wrażenie, że wpadłam w wirek jakowyś. Gdzie wirowanie jest nastawione na super maksa. Czasu na odpoczynek za bardzo nie mam. Ale mój kręgosłup i moje ciśnienie stara się przemówić mi do rozumu. Wątpliwej jakości ale istniejącego w jakiś tam resztkach. Mówię o rozumku.
Co do płota i mojej gazelej gibkości.
Spalenizna jest moją długą obsługą. No, może nie aż tak długą latami myśląc. Koty tam bytujące odkryłam przypadkiem. Spaceru mi się zachciało. Spaceru, gdzie oczydła moje ślepawe, strzelały na boki. Miast wlepiać się pod nogi coby sobie bucików nie uszargać. Lub nie wywalić ciałka skromnego. Ale nie, oczy strzelały na boki. I miast przystojniaka ludzkiego co by na mnie jopił się z zachwytem, ustrzeliły koty na ganku zdezelowanym siedzące. Sprawa dalsza jest znana. Ruszyłam na rekonesans i stwierdziłam, że koty są. Tylko brama jest na super kłódę zakluczona. Ale co to dla mnie. Jako znany pogromca płotów dygałam ci ja sobie kilka miesięcy przez tenże płot. Z siatami pełnymi dobra wszelakiego. Woda, chrupy, michy, posłanka... co mogłam to przecipiałam przez rancik.

Ale siebie musiałam przedygać chałupniczym sposobem. Zawiesiłam się nie raz i nie dwa. Ale z wielkim heroizmem to robiłam. Znaczy się bystrym "skokiem" pokonywałam przeszkody. Trzy burasie, malunie i chore, także przez ten płot w parcianej siacie, transportowałam. Wpierw, to muszę wspomnieć, zawróciwszy głowę o 5 rano Agnesce. Rycząc
i rozpaczając pytałam co ja mam z nimi zrobić. Dla usprawiedliwienia napiszę, że w domu już było malców na butelce dostatek. Dla TŻ-ta znaczy. Jego też z rykiem rozpaczy obudziłam.
Historia została opisana więc zmilczę dalej. Ale Agnieszce nie odmiennie wdzięczna jestem za wsparcie.
Wracając do tematu. Bo ja długo mogę przemyślenia wtrącać.
Wraz z ociepleniem klimatu, znaczy się z porami roku, zaczęli się pojawiać pijący i parzący co to odosobnienia szukają. Z powodów różnych. A mnie się para dwóch głów trafiła recywistyczna. I ta para raz przeze mnie została przydybana kiedyś tam. Oni obłapiali się z rumieńcem zachwytu sobom. Ja z rumieńcem na licu i w uświechtanej kurtałce, prosiłam by sobie nie przeszkadzali. Nawet nie chcę myśleć jak to wyglądało. Bo i tak wdeptałam do środka. I już! Gadałam, że ja tylko koty nakarmię. A oni niech sobie nie przeszkadzają. Czyli wsypię suche, naleję wody i mokrego nałożę. No, jeszcze prosiłam by cicho zachowywali się bo koty płochliwe są. A ja już postanowią wynieść się spod dachu (ludzie) to niech suche wstawią na powrót pod ten dach by nie zamokło. Bo z ich "winy" to suche na zewnątrz wystawić zmuszona byłam.
Sytuacja powtarzała się. Spotykałam ich często. Mili, zabawni i życzliwi. Za którymś tam razem pytają jak ja włażę, że nie słyszą mnie. Brama jazgocze strasznie. Jakże się zdziwili, że przez ramki płotu przeskakuję bo… zakluczenia wierzejków od miesięcy nie ma. Boże miłosierny gapowiczów wszelkich. Tyle tygodni obok bramy przechodziłam. Szybko i pośpiesznie, co dzień. I możliwości ludzkiego wejścia nie zauważyła moja bystrość. Zarejestrowałam kłódę wielgachną kiedyś tam i… na tym pozostało. Ot, blondynka pamięciowa w każdym calu.

Sob kwi 09, 2016 5:37
Całą noc na ławce pod oknami siedzieli wielbiciele nocnych nasiadówek. Grzeczni byli choć mocno głośni. Mokre spadające z niebios ich wypłoszyło.
Okno musiało być otwarte bo mnie dusiło ciśnienie i nerwy. Migrena nie przechodzi również. Ponad pół wieku na karku to jest jednak znaczące. Czujem to wszędzie. Gdziesik kole 2 lub 3 godziny jęki się w domku rozniosły. Potem tupotek nożynek się rozniósł po chałupie. Mila postanowiła się... pobawić. Ona ma pory.
O 4 wstałam więc, nakarmiłam darmozjady domowe, ubrałam się nie wyjściowo i poszłam... No gdzie poszłam. Do koteczków. Deszczyk padał. Lakier mi na łbie sklejał. Zmywał resztki niebieściucha z rzęsek ubogich. Spodenki spadały bo troczka nie zakluczyłam dobrze, plecaczek obijał się o gnaty, transporterek rękę blokował. Latarka jeszcze w kieszeni się trzepie. I kluczyk od kotłowni pilnuję coby mi się nie zgubił.
W nocnej ciszy słychać skrzeki budzących się ptasiorów. Żółci się cudnie forsycja. Owocówki bielą się w mroku kwieciem. Cicho, mokro i pięknie. Nareszcie wiem, że jestem.
Wto kwi 12, 2016 8:16
Jem buraczki. Lubię bardzo. Przetarte, wiórki, pacaje, smażone, na zimno, w drinku i w zupie... Tylko tak z gryza ich nie przełknę. Zębów żal.

Wczoraj był szalony dzionek. Rano dobijałam się do dorosłej poradni (nowina c`nie? ) by sobie numerek do ludzkiego lekarza wyciągnąć. Oczywiście skrzynka załadowana została a połączenia ni widu. Zrezygnowałam. Nacapirzyłam się, ostroiłam i poszłam do pracy z zamiarem połączenia się
z lecznicą potem. Aby wiedzieć czy i jak "moja" przyjmuje. To potrzebne do zebrania się
i planowania. Kole 10 godzinki dowiedziałam się, że jeszcze jeden numerek jest . A to numerek. Biegusiem więc go zaklepałam. Dobrze, że w ostatnim momencie wsie badania wzięłam do sakiewki podręcznej. Biegusiem do doktorki. Pokręciła nosem nade mnę. Nad pomiarami. EKG, mierzenie na miejscu ciśnienia, pod język coś tam mi wepchali (uff dobrze ,że nie w zad) . Poczytała doktorka wykresy, wymierzyła linijką, pocieszyła co żyć będę, leki dołożyła, skierowanie na badania dała i... wróciłam umordowana do pracy. Żyć będę. Ale strachu miałam sporo bo ostatnio prawdziwie źle się czułam.
Może powrót do pracy? Może nawyknięcie do leków? Może latanie "po kotach" swoje też robi.
A może gwarancja mi się kończy i stary tyłek się robi. To co pod nim i na dnim takoż.

Niestety, wczoraj dowiedziałam się o śmierci kocurka. Znam go. Znałam... Taki był dorodny, puciaty jak karmiłam go jeszcze przed chorobą. To stadko od szalonej karmicielki. Nie raz o niej pisałam. To ta od zapitalania karmy i kłamstw wszelakich.
Spotkałam go w piątek wracając z pracy. Chudy dzieciak bardzo. Kosteczki, garbik… Dostał jeść. Dał się dotknąć. Nie miałam jak go zabrać. Wróciłam za godzinę z transporterkiem. Ale nie było go.
Taki był Silver jak go zabierałam cichcem z tego miejsca. Szukałam biedaka przez weekend.

W poniedziałek ranusio też. Zapytacie dlaczego nie skontaktowałam się z nią? Ano dlatego, że zmieniła nr telefonu. To raz. Drugie najważniejsze, to to , że baba cholerna wiedząc o moim zainteresowaniu chudzielcem zrobiła by wszystko bym w łapki go nie dostała. Przerabiałam z nią ten temat. Przy ciężarnych, chorych, malcach... kastracjach i leczeniach.
Obdzwoniłam toz . Nadal karmę daje. Narobiłam rabanu. Obiecałam, że go wezmę. Zadzwoniła sama. Ale… z tym, że pomoc potrzebna przy pochówku. Bo ją serce boli samej dołek kopać, bo go tak kochała. Dlaczego cholera nie dała znać jak trzeba było leczyć lub pomóc odejść godnie. Zrobili nalot. Są znów ciężarne. Już "umówione" na kastrację. Bajkomówczyni.
Kot leżał. Ponoć z dnia na dzień zachorzał i umarł. Kłamliwa, wstrętna baba. Jestem wściekła jak cholera. Nie jestem za tym by jej karmy nie dawali. Ale nich pilnują by stado nie rosło. By koty nie cierpiały. Umie wyciągać rękę po wory to niech dba o te koty. Wiedzę jak baba kłamie, jaką jest krętaczką... Malce "kocha" ale jak urosną to już nie są fajne. Przeszkadzają. Kolejne gęby do wykarmienia. Ile się z nią mijałam przy łapankach. Nie mogła wiedzieć, że są takie plany. Ile ona do mnie wydzwaniała z żalami, pretensjami i oskarżeniami...
Szlag, szlag, szlag...

Kota żal.
Wybacz dzieciaku, że nie wyrobiłam się.
[*]  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz