Zaczęłam
pisać w sobotę 2017.02.04
„Nie
będę już pisała o Dziadku….
Już
wiem, że apetyt Dziadka to nie jego apetyt, a działanie megace. Że
duży brzuszek to nie napchany żołądeczek… Że brzuszek będzie
rósł, a kotek chudł.. że kolejna dawka epo nic nie zmieni..
Było
usg, robione przez dwóch lekarzy niezależnie od siebie. Ogromna
wątroba, dość charakterystyczne „coś” w tej wątrobie, Do
tego kreatynina w normie, mocznik w górę, anemia, brak reakcji na
epo…
Dziadek
będzie dostawał to, co można mu podać - megace, B12, hemovet,
odzywki. Będzie jadł mięsko, które lubi, bo generalnie puszeczki
są be. Będzie sobie robił kupkę pod kanapą, jeśli ma takie
życzenie.
I
będzie sobie żył tak długo, jak pozwoli mu to „coś”, które
rośnie.”
Dziadek
jadł, niekiedy nawet z apetytem. Siadał na laptopie i czekał na
miseczkę. Dreptał do kuwety, powoli i starannie przygotowywał
miejsce, potem zasypywał. Albo szedł do wspólnej stołówki i tam
z godnością czekał.
Miałam
nadzieję, że będzie ze mną jeszcze parę tygodni -
przyzwyczaiłam się do tego ślepego, głuchego staruszka, który po
prostu zajął sobie honorowe kocie miejsce - poduchę obok mojej
- jeśli są na niej inne koty - muszą się posunąć, jeśli nie
ma - już nie wejdą. Cieszyłam się, kiedy mruczał przy
głaskaniu, kiedy powoli obchodził mieszkanie ostrożnie omijając
przeszkody, kiedy obwąchiwał buty, leżącą na podłodze torbę,
miskę z chrupkami.
W
poniedziałek było gorzej z jedzeniem - ok, będzie megace
codziennie, nie co dwa dni, jak dotąd.
We
wtorek wieczorem zjadł całkiem niezłą kolacyjkę, dlatego dość
lekko potraktowałam jego niechęć do jedzenia w środę rano. Żeby
całkiem bez śniadanie nie zostawiać, dałam strzykawę conva,
poleciałam do pracy.
Ale
coś usiedzieć nie mogłam - biegiem wracałam do domu.
Siedział,
a właściwie leżał pod łóżkiem, Nie chciał jeść, nawet się
nie zainteresował. Posadziłam na łóżku, strzykawka,
convalescence - nie łyka. Puściłam - przewrócił się na
boczek, ruszał przednimi łapkami, nie mógł wstać. Pomogłam -
przewrócił się znowu.
Więc
w kontener i do lecznicy.
Nie
zauważyłam, kiedy usnął w samochodzie….
Wiem,
że ONE żyją krócej od nas. Wiem, że wszyscy mamy ograniczone
możliwości leczenia, że niektórych z nas po prostu na to leczenie
nie stać. Być może nie stać też - psychicznie i finansowo -
na uśpienie.
I
jakoś to rozumiem.
Ale
nie zrozumiem, dlaczego starego kota, z którym pewnie spędziło się
kupę lat, pewnie się go kochało, na te ostatnie chwile wyrzuca się
na ulicę? Dlaczego nie pozwoli mu się umrzeć w cieple, chociażby
gdzieś w kącie pod stołem?
To
przecież nie trwałoby długo - u mnie był niecałe 7 tygodni…
Aż
taką mamy „wrażliwość”? Nie możemy patrzeć na cierpienie,
więc wyrzucamy chorego?
Nie
rozumiem…..
Dziękuję, że dzięki Pani mógł odejść godnie.Jak na takiego staruszka był piękny. Pani Aniu, jest Pani Wielka.
OdpowiedzUsuńI jeszcze podziwiam Panią, że jest Pani w stanie ciągle pomagać, pomimo tego, że część historii jest taka tragiczna.
OdpowiedzUsuńNajtrudniej przeżyć śmierć tych, którym niewiele można pomóc. Miałam kiedyś takiego wyrzuconego psa. Na starość, na chorowanie nie był potrzebny. Do tej pory mam żal, że tylko daliśmy mu niewiele dobrego czasu i to też wcale nie takiego dobrego, a wypełnionego chorobą.
OdpowiedzUsuńCzuję dokładnie to samo co Pani. Teraz biegam, wychowuję, haruję, ale był czas, że każdego zwierzaka zgarniałam, jakoś ciągle je znajdywałam i też niejednego potwornie schorowanego zwierzaka przychodziło mi usypiać. Pozdrowienia
OdpowiedzUsuń