napisała Ania
Sobota 2017.04.30, godz.20.35, telefon:
Sobota 2017.04.30, godz.20.35, telefon:
- Czy
pani nie zginął kot?
- Bo
mam kota z pani chipem, trikolorka Murela, 12 lat.
- Nic
mi to nie mówi… Może to kot przez mnie wyadoptowany? Skoro z moim
chipem - nie zostawię. Gdzie podjechać?
- Adres
(….), może pani być szybko? Bo ona tu szaleje….
Niedaleko,
mogę być szybko. Kotka w kartonowym pudle, faktycznie - szaleje.
Zamykamy się w windzie, z trudem przekładamy do kontenera.
Pan
Z. znalazł kotkę na torach tramwajowych na Łagiewnickiej przy
Szewskiej, zwrócił uwagę, bo zachowywała się niepewnie, nie jak
kot, który wie, dokąd idzie. Dała się wziąć na ręce, zanieść
do weterynarza, gdzie odczytano chipa, no i dostała szału, bo się
pewnie coś nie spodobało. A w domu Pana Z. kot, dwa psy i brak
możliwości izolacji.
Zabrałam,
w samochodzie uspokoiła się, mogłam w końcu przyjrzeć się jej.
Śliczna, znajoma buzia - ale skąd? Imię z bazy chipów -
Murela - też nic mi nie mówiło. Pogłaskałam przez kratkę
kontenera. pogadała do mnie, pomruczała. Cóż, w domu zajrzę
w notatki, na pewno coś znajdę.
Pan
Z. zrobił jej zdjęcie - to tytułowe, dał ogłoszenie na stronie
schroniska.
W
domu rozpętuje się szaleństwo - ona nie znosi, albo panicznie
boi się innych kotów. Wstawiam kontenerek do łazienki do wanny -
łazienka malutka, na podłodze nie ma już miejsca - gdzieś musi
stanąć kuwetka i miski. I przez kilka dni mam w domu diabła
wyskakującego z pudełka - z krzykiem, warczenie, pazurami i
zębami.
Wiem
już, co to za kotka - zgarnięta przez p.Łucję we wrześniu
2015 z Murarskiej, gdzie przez kilka dni leżała sobie na
jezdni. Samochody trąbiły, hamowały, omijały - a ona leżała.
Bo tak i już.
P.Łucja
nie wytrzymała. Zabrała - ktoś w końcu mógł nie zatrąbić,
nie zahamować, nie ominąć. Kotka tradycyjnie „przeleciała”
przez lekarza - odpchlenie, odrobaczenie, książeczka zdrowia,
chip - i w międzyczasie szukanie właściciela. Bo właściciel
kotki nie szukał, pewnie czekał, że sama wróci. P.Łucja tego
właściciela odszukała, ja kotkę odniosłam - z informacją,
gdzie znaleziona, dlaczego zabrana. I z obietnicą,
że jeśli ponownie trafi do nas - nie oddamy.
Trafiła
- i dylemat. Ma 12-13 lat, źle znosi dt i inne koty, szkoda jej….
Telefonu
do właścicieli nie mam, adresu nie pamiętam, na oko może bym i
trafiła, ale… no jakoś tak… bo może wyrzucili, bo kogoś
podrapała?
Ogłoszenie
na stronie schroniska jest - jeśli szukają - znajdą. Tak na
wszelki wypadek popatrzyłam po osiedlu, czy jakieś papierowe nie
wiszą - nie wisiały.
3
maja na FB pokazało się ogłoszenie o zaginięciu kotki. Właściciel
od 30 kwietnia kotki nie szukał - nie zajrzał na nawet stronę
schroniska.
I
dalej nie zaglądał - 4go maja wieczorem ktoś pod to ogłoszenie
na FB podkleił informację ze schroniska. Pan Z., do którego
kontakt był podany, przesłał mi telefon właściciela - z uwagi
na późną porę zadzwoniłam rano.
Usłyszałam
damski krzyk, kategoryczny rozkaz natychmiastowego odniesienia kotki
z informacją, że nie mój kot i ma mnie nie obchodzić gdzie chodzi
i co się z nim dzieje. Trudno mi idą rozmowy w tej konwencji,
zasugerowałam ponowny kontakt po wyciszeniu emocji, rozłączyłam
się. Pani zadzwoniła po chwili, z tym wyciszeniem słabo jej
wychodziło, nie dogadałyśmy się - szczególnie, że
jednocześnie na FB pokazały się mocno niepochlebne komentarze pod
moim adresem - autorstwa męża tej pani.
Cóż,
jędza jestem i w takich warunkach rozmawiać nie chcę.
Około
południa kolejny telefon - z innego numeru, tym razem normalny, od
właścicielki kota. Poprzednie - to brat j jego żona. Z
właścicielką porozumiałyśmy się.
Tylko
że po chwili zadzwoniła dziennikarka - z prośbą o wyjaśnienie,
bo dotarła do niej informacja, że kota zabrałam i nie chcę oddać
. Obiecałam maila z opisem sytuacji.
Zaczęłam
mieć dość. Wysłałam właścicielce informację, że tak się
bawić nie będę. Albo się porozumiałyśmy i zamykamy sprawę w
zgodzie, albo wycofuję się z ustaleń sprzed godziny i niech
robi, co chce. Poprosiła, bym nie rozmawiała z dziennikarką, że
to nie jej inicjatywa. Znów za telefon - do dziennikarki, mówię,
że właścicielka prosiła, by sprawy nie nagłaśniać, i słyszę
- że właścicielka właśnie koresponduje z dziennikarką.
Uj, zrobiłam się naprawdę zła. Na wszelki wypadek spytałam
o nazwisko - i kto? Ano, nie właścicielka, tylko moja
poranna emocjonalna rozmówczyni….
Znów
do właścicielki - z prośbą, by opanowała rodzinę, bo poszło
to zdecydowanie za daleko. Kota nie ukradłam, nawet nie ja go
znalazłam, opiekunowie oprócz ogłoszenia wpisanego na FB dopiero
w trzy dni po zaginięciu kota nie zadali sobie więcej trudu,
by go odnaleźć, nie zajrzeli nawet na stronę schroniska, i
rozpętują nagonkę na mnie? Co chcą uzyskać? Zwrot kota czy długą
wojnę? Bo ja człowiek spokojny i ugodowy, ale odciski mam czułe.
Wszystko
z FB znikło. Potem pojawiło się coś w rodzaju przeprosin -
bardzo enigmatycznych, ale wykazałam dobrą wolę i uznałam je. To
też znikło.
Spotkałyśmy
się spokojnie w sobotę wieczorem, podpisałyśmy umowę adopcyjną
- jeśli trzeci raz kotka trafi do nas, pewnie założę sprawę o
porzucenie. Oddałam kotkę - przy okazji dowiedziałam się, że
ani brat, ani jego żona nie są opiekunami kota, a mieszkają w
zupełnie innym miejscu. I właścicielka nie bardzo rozumie ich
akcje…
Komentować
nie będę, nie chce mi się.
Przy
kolejnym znalezionym kocie bardzo poważnie zastanowię się, czy
szukać właściciela - może lepiej nie narażać się takie
aferki?
Zamiast przepraszać za brak opieki nad kotką oskarżenie o porwanie. Ludzka bezmyślność nie ma granic. A koteczka pewnie jeszcze wróci.
OdpowiedzUsuń