Chciałam napisać krótkie historie o
zwierzętach, które szły ze mną przez życie. Ale jak zamknąć w
pigułce trzynaście szczęśliwych lat?
Obawiam się , że będzie
długo.
Zawsze bałam się psów. Najmniejszy
ratlerek stawiał mnie na baczność. Oczywiście, wszystkie psy do
mnie podchodziły, zaciekawione moim strachem ;)
Ale gdy zauważyłam, że mój syn
chowa się za mną na widok psa, pomyślałam, że coś z tym trzeba
zrobić. Na początek kupiłam książki. Owszem, przed kupnem
chomika też kupiłam książkę. I przed urodzeniem dziecka. I po
urodzeniu.
I w ogóle uważam, ze jeśli ktoś o czymś nie wie nic,
to dobrze, żeby się dowiedział.
Z książek dowiedzieliśmy się, że
psy mają różne charaktery. W tym miejscu przepraszam osoby, dla
których jest to oczywiste; dla mnie nie było. Potem zrobiliśmy
głosowanie. Wszyscy (!) zgodziliśmy się na sznaucera olbrzyma,
sukę.
Któregoś lipcowego dnia zamieszkała z nami
siedmiotygodniowa Niunia. Rodowodowa. Piękna. Mądra.
Nie
napiszę tu, że to powinien zrobić każdy; niektórzy z domu
wynoszą umiejętność obchodzenia się z psami.
Ale są też tacy,
którzy uważają, że pies ma słuchać i już.
A jeśli nie słucha,
wymuszają posłuch biciem.
Tym rzecz jasna przydałby się kurs, ale
oczywiście nie pójdą, bo „pies ma słuchać”.
Tu wyjaśnienie
dla laików ( lub kociarzy) – kurs nie jest dla psów, lecz dla
opiekunów.
Psy po prostu są szczęśliwe ucząc się.
Mają świetna
zabawę i są niezmiernie dumne wykonując polecenia. Człowiek się
uczy: jak wydawać polecenia, kiedy dawać nagrody, jak ludzki
nastrój wpływa na psa itd.
Moja Niunia nie chciała aportować.
Nie
interesował jej kawałek drewna. A ja byłam ambitna; chciałam,
żeby zdobyła dużo punktów na egzaminie.
Przed egzaminem
przekupywałam ją kiełbasą, żeby ćwiczyła.
Niestety, wydawało
się, że nie rozumie, czego od niej chcę.
Złościłam się,
oczywiście. W końcu dałam spokój.
Nie aportuje – trudno. Na
egzaminie rzuciłam, zawołałam „aport”, a ona pobiegła i
przyniosła jakby nigdy nic. To był pierwszy i ostatni raz gdy
bawiła się w aportowanie.
Do końca życia twardo udawała, że ta
komenda jest w obcym języku albo nie do niej.
Przy okazji szkolenia dowiedziałam
się, że Niunia ma wadę dyskwalifikującą: nie wyrosły jej zęby
przedtrzonowe.
Nie zależało mi na wystawach, ale chciałam mieć
szczeniaczki. Zlekceważyłam głos rozsądku mówiący, że suka
jest widocznie przerasowiona, że praktycznie nie wychodzimy od
weterynarza, bo co chwila coś – chciałam szczeniaczki!
Znalazł
się sznaucer z papierami, pochodzący z Wybrzeża, nigdy nie
wystawiany, cudny i 8 marca Niunia urodziła.
Jeden maluszek zmarł
zaraz po porodzie, drugi dwa dni później. Jednego, największego
suka przygniotła , ledwie udało nam się go odratować. Zostały
dwa pieski i jedna suczka.
Nie będę pisała o tym, ile trudu wymaga
odchowanie szczeniaków, jeśli się je traktuje jak należy.
Ani o
tym, ile to kosztuje. W każdym razie byłam zaspokojona jeśli
chodzi o posiadanie małych piesków. Malutka sunia poszła do kolegi
TZ, jeden z piesków do tatusia, a ten maluch, którego kiedyś
Niunia przygniotła został z nami. Miał tyłozgryz, praktycznie
niewidoczny, przepiękna sierść, był mądry – wszystkich poleceń
nauczyła go matka – i nikt go nie chciał!
Świetnie było
patrzeć, jak na wydane polecenie „siad” siada duży pies i
maluszek. Chodził przy nodze jak przyrośnięty. Ideał psa.
Gdy
miał dziewięć miesięcy był taki duży jak Niunia.
Na spacerze
nagle padł. Ciężko oddychał, pokazała się piana na pysiu i
odszedł.
Weterynarz stwierdził, że musiał mieć wrodzoną wadę
serca.
Niunia rok później miała
ropomacicze, została wysterylizowana. Okazało się, że wszystkie
jej choroby miały podłoże hormonalne. Skończyły się kłopoty z
sierścią, skończyło się łapanie infekcji. Oczywiście, pies był
coraz starszy. Najpierw przyszła arytmia, potem kłopoty z wątrobą
( Niunia była najszczęśliwszym psem świata – kurczaczek z ryżem
i marchewką! Mniam!), ale ciągle była cudownym , skorym do zabawy
psem, przyjacielem całego świata.
Nie umiem opisać tych lat. Tego
poczucia spokojnej radości w domu, głębokiego szczęścia gdy
patrzy się na psa na spacerach.
Zanim odeszła dała mi ostatni
prezent.
Przychodziła do mnie i trącała mnie w pierś. Robiła to
na tyle często, że zaczęłam się badać.
Nic nie znalazłam, ale
badanie weszło mi w nawyk. Rok po jej śmierci znalazłam guza. Był
złośliwy.
Udało mi się, ponieważ się badałam.
Dzięki
pieseczku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz