sobota, 31 sierpnia 2013

Moje złego początki cz.2

Chciałam napisać krótkie historie o zwierzętach, które szły ze mną przez życie. Ale jak zamknąć w pigułce trzynaście szczęśliwych lat? 
Obawiam się , że będzie długo.

Zawsze bałam się psów. Najmniejszy ratlerek stawiał mnie na baczność. Oczywiście, wszystkie psy do mnie podchodziły, zaciekawione moim strachem ;)

Ale gdy zauważyłam, że mój syn chowa się za mną na widok psa, pomyślałam, że coś z tym trzeba zrobić. Na początek kupiłam książki. Owszem, przed kupnem chomika też kupiłam książkę. I przed urodzeniem dziecka. I po urodzeniu. 
I w ogóle uważam, ze jeśli ktoś o czymś nie wie nic, to dobrze, żeby się dowiedział.

Z książek dowiedzieliśmy się, że psy mają różne charaktery. W tym miejscu przepraszam osoby, dla których jest to oczywiste; dla mnie nie było. Potem zrobiliśmy głosowanie. Wszyscy (!) zgodziliśmy się na sznaucera olbrzyma, sukę. 
Któregoś lipcowego dnia zamieszkała z nami siedmiotygodniowa Niunia. Rodowodowa. Piękna. Mądra.
W wieku czterech miesięcy nie byłam w stanie utrzymać jej na smyczy, kupiłam kolczatkę.
Gdy miała siedem miesięcy zapisałam się na kurs w Związku Kynologicznym – pierwszy stopień psa towarzyszącego. 
Nie napiszę tu, że to powinien zrobić każdy; niektórzy z domu wynoszą umiejętność obchodzenia się z psami. 
Ale są też tacy, którzy uważają, że pies ma słuchać i już. 
A jeśli nie słucha, wymuszają posłuch biciem. 
Tym rzecz jasna przydałby się kurs, ale oczywiście nie pójdą, bo „pies ma słuchać”. 
Tu wyjaśnienie dla laików ( lub kociarzy) – kurs nie jest dla psów, lecz dla opiekunów. 
Psy po prostu są szczęśliwe ucząc się. 
Mają świetna zabawę i są niezmiernie dumne wykonując polecenia. Człowiek się uczy: jak wydawać polecenia, kiedy dawać nagrody, jak ludzki nastrój wpływa na psa itd. 
Moja Niunia nie chciała aportować. 
Nie interesował jej kawałek drewna. A ja byłam ambitna; chciałam, żeby zdobyła dużo punktów na egzaminie. 
Przed egzaminem przekupywałam ją kiełbasą, żeby ćwiczyła. 
Niestety, wydawało się, że nie rozumie, czego od niej chcę. 
Złościłam się, oczywiście. W końcu dałam spokój. 
Nie aportuje – trudno. Na egzaminie rzuciłam, zawołałam „aport”, a ona pobiegła i przyniosła jakby nigdy nic. To był pierwszy i ostatni raz gdy bawiła się w aportowanie. 
Do końca życia twardo udawała, że ta komenda jest w obcym języku albo nie do niej.

Przy okazji szkolenia dowiedziałam się, że Niunia ma wadę dyskwalifikującą: nie wyrosły jej zęby przedtrzonowe. 
Nie zależało mi na wystawach, ale chciałam mieć szczeniaczki. Zlekceważyłam głos rozsądku mówiący, że suka jest widocznie przerasowiona, że praktycznie nie wychodzimy od weterynarza, bo co chwila coś – chciałam szczeniaczki! 
Znalazł się sznaucer z papierami, pochodzący z Wybrzeża, nigdy nie wystawiany, cudny i 8 marca Niunia urodziła. 
Jeden maluszek zmarł zaraz po porodzie, drugi dwa dni później. Jednego, największego suka przygniotła , ledwie udało nam się go odratować. Zostały dwa pieski i jedna suczka. 
Nie będę pisała o tym, ile trudu wymaga odchowanie szczeniaków, jeśli się je traktuje jak należy. 
Ani o tym, ile to kosztuje. W każdym razie byłam zaspokojona jeśli chodzi o posiadanie małych piesków. Malutka sunia poszła do kolegi TZ, jeden z piesków do tatusia, a ten maluch, którego kiedyś Niunia przygniotła został z nami. Miał tyłozgryz, praktycznie niewidoczny, przepiękna sierść, był mądry – wszystkich poleceń nauczyła go matka – i nikt go nie chciał! 
Świetnie było patrzeć, jak na wydane polecenie „siad” siada duży pies i maluszek. Chodził przy nodze jak przyrośnięty. Ideał psa. 
Gdy miał dziewięć miesięcy był taki duży jak Niunia. 
Na spacerze nagle padł. Ciężko oddychał, pokazała się piana na pysiu i odszedł. 
Weterynarz stwierdził, że musiał mieć wrodzoną wadę serca.

Niunia rok później miała ropomacicze, została wysterylizowana. Okazało się, że wszystkie jej choroby miały podłoże hormonalne. Skończyły się kłopoty z sierścią, skończyło się łapanie infekcji. Oczywiście, pies był coraz starszy. Najpierw przyszła arytmia, potem kłopoty z wątrobą ( Niunia była najszczęśliwszym psem świata – kurczaczek z ryżem i marchewką! Mniam!), ale ciągle była cudownym , skorym do zabawy psem, przyjacielem całego świata.
Nie umiem opisać tych lat. Tego poczucia spokojnej radości w domu, głębokiego szczęścia gdy patrzy się na psa na spacerach.


Zanim odeszła dała mi ostatni prezent. 
Przychodziła do mnie i trącała mnie w pierś. Robiła to na tyle często, że zaczęłam się badać. 
Nic nie znalazłam, ale badanie weszło mi w nawyk. Rok po jej śmierci znalazłam guza. Był złośliwy. 
Udało mi się, ponieważ się badałam. 
Dzięki pieseczku.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz