napisała jola
Pusia |
Całe życie miałam psy. Nie chciałam
wziąć kota, mimo, że akurat wtedy, przed 13 laty, nie było w domu
żadnego futerka. Kot niszczy, przewraca wszystko, robi bałagan –
wyobrażałam sobie czarny scenariusz i drżałam o całość moich
zbiorów płyt i kaset z muzyką klasyczną. Ale jestem mało
asertywna, a kociaka trzeba było pilnie gdzieś umieścić i tak
maleńka Pusia zagościła w moim domu. Byłam zupełnie zielona,
wcześniejsze kontakty z psami nie ułatwiały mi zrozumienia kociego
języka i kocich potrzeb. Uczyłam się powoli, a Pusia pewnie
powiedziałaby, że byłam dość tępa.
Karmiłam początkowo puszkami,
jedzenie zostawało, a na podwórku właśnie pojawiła się kotka z
kociętami. Po co jedzenie ma się marnować? To, czego nie zjadła
Pusia, lądowało w brzuszkach kociej rodzinki. Niestety, na
karmieniu się kończyło, więc rodzinka po pewnym czasie zaczęła
się powiększać. Nie wiedziałam, co na to poradzić. Sterylizacja?
Ale jak? W co złapać, jak złapać, przecież to dzika kotka...
Ktoś w końcu doradził mi proverę i kolejne mioty kociąt
przestały wyłazić z piwnicy.
Przywiązałam się do mojej kociej
gromadki z podwórka i zaczęłam kupować puszki specjalnie dla
niej. Jedzenie znowu zaczęło zostawać, więc zdecydowałam, że
zaoferuję je kotom w miejscu pracy, w szpitalu.
Szpitalne stado liczyło ok. 15 kotów
różnej płci i umaszczenia. Ludzie trochę je dokarmiali, ale
nieregularnie, więc koty zawsze były głodne. Kiedyś było ich
więcej, podobno polecono wtedy rozrzucić trutkę – opowiadały ze
smutkiem koleżanki.
Szybko się okazało, że tego co zostało po
Pusi i kotach podwórkowych nie starcza dla wszystkich, zaczęłam
więc dokupywać jedzenie dla „szpitalnych”. Koty natychmiast
odwdzięczyły mi się, podwajając stan stada – no, bo skoro tak
je lubię, to może być ich więcej. Rozpaczliwe próby regularnego
podawania provery kilkunastu kotkom zaowocowały kolejnymi ciążami
i kolejne kociaki baraszkowały w szpitalnym ogrodzie. Łatek, jeden z wyadoptowanych spod szpitala |
Na szczęście spotkałam wtedy sporo
przyjaznych dusz, które mi pomogły. Schronisko w drodze wyjątku
przetrzymywało kota po zabiegu do następnego dnia, szpitalny
transport spisywał się bez zarzutu, a koleżanka, która zaczęła
mi pomagać w karmieniu, mała Dorotka o wielkim sercu, okazała się
bardzo sprawna w łapaniu półdzikich kotów ręką do transportera.
To było najważniejsze, bo sterylizacja i transport umawiane były
na konkretny dzień i jeśli żaden kot się nie złapał, trzeba
było wszystko odwoływać i prosić o kolejny termin. Szczęśliwie
zdarzało się to rzadko, zwykle po karmieniu wracałyśmy z łupem w
postaci 1 lub 2 kotów, rozpaczliwie miaukolących w transporterach.
Sterylizacja objęła ponad 20 kotów,
ale kilka kotek było zbyt dzikich i Dorotka skapitulowała. Wtedy
pomogły nam nowe znajome z www.miau.pl,
pożyczyły klatkę-łapkę i nauczyły ją obsługiwać. Dzięki
temu największe dzikuski pojechały na zabieg do schroniska i
przestały obdarzać nas potomstwem.
Ponieważ stadko kotów podwórzowych
także nie powiększało się, zaczęłam rozglądać się wokół
podwórka i szybko znalazłam następne koty potrzebujące
sterylizacji i domów tymczasowych.
I znów miałam szczęście, bo
zajmująca się kotami starsza pani mimo początkowej nieufności
zaangażowała się w akcję i złapała wszystkie podopieczne koty,
nawet nie musiałam pożyczać klatki-łapki.
Części kotów nie sposób było po
sterylizacji wypuścić – były zbyt oswojone, miały szansę na
dom, tylko trzeba było go znaleźć, a do tego czasu – przetrzymać
w domowych warunkach. Gdzie konkretnie? Po prostu u siebie. Moja
Pusia nie ułatwiała mi zadania, bo nie lubi innych kotów i długo
byłam przekonana, że o żadnym dodatkowym futerku w domu nie ma
mowy. W końcu jednak zaryzykowałam, zaczynając od kociaków i
stopniowo Pusia pogodziła się z losem.
Ja zostałam domem
tymczasowym i już ze 100 kotom pomogłam przeprowadzić się do
nowych domów. To oczywiście nie jest łatwe – trzeba znaleźć
dom (zwykle przez ogłoszenia w internecie), ocenić, czy będzie
dobry, czasem trochę wyedukować w kocim temacie. I pogodzić się z
pełnym żalu spojrzeniem i żałosnym miauczeniem kota, który
przecież nie wiedział, że jest u mnie tylko na chwilę.
rezydentki Pusia i Sabcia |
Później objęłam opieką
(dokarmianie, sterylizacje) kolejne podwórko. Na szczęście tam
spotkałam osobę, która może mnie zastąpić w karmieniu, jeśli
wyjeżdżam lub jestem chora. To bardzo ważne, bo jeśli takiego
zastępstwa nie ma, to zdarza się karmić koty z 40 st. gorączką,
albo koszmarnym bólem głowy. Niedorzeczność? Każdy, kto wie, że
zwierzęta czekają na swój jedyny w ciągu dnia posiłek, widzi ich
niespokojne dreptanie i potrafi sobie wyobrazić, co czują, gdy głód
ssie w żołądku, zrozumie, że po prostu nie można inaczej.
Regularność karmienia jest jednym z podstawowych obowiązków
karmiciela, obok sterylizacji, leczenia i szukania domów dla kocich
podopiecznych.
Nie zawsze wszystko się układa.
Ludzie na podwórkach potrafią robić awantury o dokarmianie, w
szpitalu też czasami ktoś wpada na pomysł całkowitego usunięcia
kotów z terenu.
Cóż, - tłumaczę - jak chcecie,
możecie próbować te koty wyłapać i wywieźć. Ale co potem?
Ogrodzicie cały teren drutem kolczastym pod napięciem? W okolicy
jest mnóstwo kotów – niesterylizowanych, chorych, dzikich. One tu
przyjdą, jeśli zabierzemy stąd nasze sterylizowane, hołubione,
zdrowe mruczki. I za chwilę będzie ich BARDZO dużo. Jeśli tego
właśnie chcecie... Awanturującym się lokatorom wyjaśniam, że
mogę natychmiast przestać zajmować się ich kotami, ale wtedy
kotów przybędzie, bo nikt nie będzie ich sterylizował, nie poda
środków antykoncepcyjnych, nie zabierze kociąt do adopcji. Nie do
wszystkich to przemawia, trafiają się zatwardziali wrogowie kotów
albo po prostu wariaci. Zawsze jednak głównym argumentem za
obecnością kotów jest sterylizacja, a kiedy kotów ubywa,
większości lokatorów przestają przeszkadzać.
Szarus i Dixi - obecni lokatorzy mojego podworza |
Codziennie pojawiają się nowe
problemy. Trzeba kupić karmę, pójść z nią do miejsc karmienia,
zorganizować złapanie nowego kota na sterylizację, znaleźć dom
tymczasowy dla oswojonego, błąkającego się kota, zrobić
ogłoszenia w internecie, wysłuchać żalów innej karmicielki w
potrzebie i wesprzeć ją psychicznie, a czasem i materialnie. Trzeba
pobiec z kotem do weterynarza, podać lekarstwo, zrobić styropianową
budkę do spania.
Mimo całego zaangażowania niektórym
kotom nie udaje się pomóc i wspomnienie o nich zawsze napełnia
serce smutkiem. Ale takie już jest życie kociarza. Kiedy 11 lat
temu brałam na ręce maleńką Pusię i mówiłam „To jest twój
nowy dom, malutka”, nie miałam pojęcia, że ta kruszynka tak
bardzo zmieni mój świat.
Jolanta
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz