Cześć.
Jestem Karolina. Kociara od dawna, chyba nie od dziecka, chociaż
może, skoro w zasadzie ledwo odrosłam od podłogi? Od zawsze
wychowywana ze zwierzętami, od zawsze posiadająca je w domu i z
wyrobionym instynktem do ich ratowania. W końcu już jako
sześciolatka przyprowadzałam do domu wszystkie "bezdomne"
psy.
Ku wątpliwej uciesze mamy raz wróciłam z wyrośniętym
owczarkiem collie. Szybko wyszło na jaw, że to pies sąsiadki, a ja
okazałam się małym złodziejem, nie pierwszy raz zresztą, bo
później jeszcze niejednokrotnie chciałam podprowadzić
wolnobiegające psy. W końcu co z tego, że miały obrożę, a ktoś
kręcił się jakieś 10m od nich? Nie miały smyczy, więc w
percepcji kilkulatki były do wzięcia. Na szczęście żaden
czworonóg nie stał się przeze mnie prawdziwie bezdomny, a
wszystkie zguby wracały do właścicieli.
Po
tych wstydliwych sytuacjach nic jednak dziwnego, że zwątpiłam
nieco i zastanowiłam się dwa razy, zanim postanowiłam wziąć do
siebie małego, białego, wyraźnie zadbanego maltańczyka. Psiak
chodził za mną kilka godzin przez całe osiedle podczas pewnego
letniego dnia, chociaż może ja bardziej chodziłam za nim. W końcu
pod wieczór decyzja - cudeńko do domu zabieramy i szukamy
właścicieli, którym wyraźnie nawiał. Mój heroizm nie trwał
jednak długo, a sunia nie spędziła u mnie nawet jednej nocy, bo
kiedy już brałam ją na ręce i niosłam do domu, zaczepił mnie
pan w średnim wieku. Normalnie brałabym nogi za pas, kiedy po
zmroku zagaiłby mnie brodaty facet, jednak ten szybko przedstawił
mi istotę sprawy. W ręku trzymał kilkanaście kartek A4, a na
nich... psina, którą dzierżyłam w rękach! Okazało się, że
cała rodzina, w tym zapłakane dzieci, szukają zguby od kilku dni.
Widocznie skutecznie się mijali, bo państwo mieszkali zaledwie dwa
bloki od miejsca, gdzie się spotkaliśmy. Pies przekazany, pan
strasznie wdzięczny jeszcze tego samego wieczora zadzwonił do mojej
mamy (wyprosił numer), chcąc podziękować, a następnego dnia
dostałam MP-trójkę i śliczną, różową kartkę z napisem -
"dziękuję za uratowanie, Mika". Widuję ją i pana do tej
pory, zawsze na smyczy. Pies, oczywiście.
Tamto
lato obfitowało chyba w takie cuda, bo już kilka dni później po
raz kolejny stanęłam przed wizją ratowania zwierzęcego życia.
Był to jednak moment przełomowy, ponieważ po raz pierwszy chodziło
o kota, a w grę nie wchodziła już ocena tego, czy powinnam go
zabrać. Był wyraźnie porzucony. Drobne, małe nieszczęście,
zmarznięte mimo dość wysokich jeszcze wrześniowych temperatur.
Zdjęłam sweter i zawinęłam tę kulkę, w której ilość pcheł
ważyła chyba więcej od niej samej. Zaniosłam do najbliższego
weterynarza ze zbolałą miną, bo skąd 14 latka miała wziąć
pieniądze, a w domu się nie przelewało, więc mamy nie prosiłam.
Pani doktor popatrzyła na kocię, na mnie i znów na koci e. Podała
leki, kroplówki, a później jeszcze raz to samo zapakowała mi do
domu. Odmówiła przyjęcia zapłaty, tylko poprosiła, bym kulkę
odratowała, bo wszystko miało zależeć od najbliższej nocy.
Pierwsze starcie z igłą i kotem było trudne, jednak razem z małą
szylkretką dałyśmy radę. Po kilku tygodniach intensywnej opieki
nad nieszczęściem udało doprowadzić się je do stanu używalności,
aż w końcu znalazła dom u mojej koleżanki. Do dziś jest
rozpieszczonym bachorkiem.
Później
przez długi czas moje życie było ubogie w takie przypadki. Sama
nie wiem, czy to dobrze czy źle. Chyba czegoś mi brakowało.
Czegoś, co odkryłam dopiero niedawno.
Historia
właściwa
Do
fundacji trafiłam przez zupełny przypadek. Od 3 lat posiadałam
kota, którego przywiozłam sobie pewnych wakacji z działki. Ot co,
udomowiony Julian, miał być ze mną do końca świata. Szybko
jednak okazało się, że Julian był typowym Królem Julianem,
a za właścicielkę wybrał sobie moją mamę - o ironio, typową
psiarę, która kotów szczerze nie znosiła, dopóki Julka nie
wzięła na ręce. Przytuliła do siebie, pomiziała, usłyszała
mruczenie i z uśmiechem powiedziała, że nienawidzi kotów. Od tej
pory byli nierozłączni.
Nietrudno
więc zgadnąć, że kiedy tylko emigrowała do Anglii i odłożyła
pierwsze naprawdę wolne pieniądze, ściągnęła Julcia do siebie,
co zabawne, jeszcze przede mną.
Dom
szybko opustoszał. Po trzech zwierzakach został tylko bałagan w
mieszkaniu. Julian bryluje na zagranicznych podwórkach, drugi kot,
którego miałam na przechowanie, okazał się typem zbyt
przywiązanym do natury i trafił do innego dt, tym razem
wychodzącego. Był też pies, jednak po zniknięciu kotów i z
powodu moich częstych nieobecności, zamieszkał w końcu u babci,
też samotnej trochę, szczęśliwy zresztą, bo babcię zawsze
kochał najbardziej.
Co
więc robić, kiedy każdy w rodzinie zdawał się mieć swoje cztery
łapy, tylko nie ja? Bezmyślnie zaczęłam przeglądać ogłoszenia,
trafiając na jednookie, malutkie cudo. Balbinkę, bodajże. Ja w
dodatku, całkiem jak Balbinka, ślepcem na jedno oko jestem, więc
stwierdziłam, że to znak, a z kicią świetnie się będziemy
uzupełniać, oko w oko. Dosłownie. Szybko więc chwyciłam za
telefon, a gdy tylko to zrobiłam, moja zachcianka legła w gruzach,
bo kotka już została adoptowana. W pierwszej chwili rozpacz, bo jak
to, przecież upatrzona, jednak szybko okazało się, że Balbinek
jest więcej, dużo więcej. Więcej niż kiedykolwiek mogłabym
zdawać sobie z tego sprawę. I tak nie minęła doba, a ja już
zostałam domem tymczasowym. Z początku miałam wziąć dwa białe
koteczki, jednak pani Ania przyjechała do mnie z niespodzianką w
postaci trzeciej kulki. Miałam zastanowić się nad tym, które
dziecię zostaje u mnie, a które do adopcji.
Wystarczyły
3 dni, bym doszła w końcu do poważnych, odpowiedzialnych wniosków
- nie jestem gotowa na zwierzę, nie na stałe. Wiedziałam
przecież, że wyjeżdżam niedługo do mamy i Juliana, tak na stałe,
a z kasą krucho i nie stać mnie na zabranie kolejnego futrzaka ze
sobą. Nie była to kwestia tego, że trzy diabły były nieznośne,
sikały początkowo do łóżka i gryzły firanki. Zupełnie nie, bo
byłam szczęśliwa, że mogę pomóc i że mieszkanie znów żyje i
mruczy. To był po prostu czas na ostateczne dorośnięcie i
odpowiedzialne zachowanie, kiedy miałam uzależnić od siebie małą
istotkę do końca jej dni. Nie jestem na to gotowa.
Tak
więc w mimo wszystko łatwy i przyjemny sposób odchowałam 6 małych
kociaków, na krótko przechowałam dwa inne. Wszystkie znalazły
fantastyczne domy, a ja gotowa byłam na przyjęcie kolejnej dawki
radości do swojego domu, radości, która potrzebowała pomocy.
14
października miała przyjechać kolejna, już moja czwarta tura,
konkretniej dwa buraski. To świetnie - pomyślałam, wyobrażając
już sobie, jak będziemy się świetnie bawić, wygłupiać i
przytulać w nocy, tak jak z poprzednimi. Kiedy jednak wieczorem pani
Ania przywiozła mi maluchy, a wraz z nimi gigantyczną klatkę,
uniosłam brwi po samą linię włosów, bo przecież coś było nie
tak. Jak to, po co to? Jaka klatka? Dzikuski jednak były jednym, a
chore dzikuski drugim. Tabletki, zastrzyki, kroplówki, maści,
oswajanie i pierwsze bojowe rany. Nie było łatwo, były chwile
zwątpienia, złości i niemal poddawania się, kiedy te koty nikły
mi w oczach, a ja byłam zbyt miękka psychicznie, by zrobić im
zastrzyk. Widocznie 5 lat temu było łatwiej, może byłam głupsza
i to przez to? Nie wiem. Wiem, że były też chwile płaczu.
Konkretnie
dwie, kiedy zobaczyłam te dwa posklejane futerka, opuchnięte noski
i zaropiałe oczy. Płakałam za nie i za te wszystkie inne kociaki,
których nie będę w stanie nigdy odratować, dać domu i które
nigdy nie dostaną tej szansy. I płaczę też teraz, kiedy piszę
ten tekst i patrzę na te dwa tłuściochy, które wciąż są u
mnie, dochodzą ostatecznie do siebie i leżą do góry brzuchami, w
niczym nie przypominając tych kotów z października. Nie są
jeszcze okazami zdrowia, mają robale w tyłku (dosłownie i w
przenośni), ale są zupełnie nieporównywalne do tego, co
zobaczyłam w nich niespełna 2 miesiące temu. Kiedy przeglądałam
blog, nie poznałam ich. To zupełnie inne stworzenia. Zwłaszcza
Dorsz, którego roboczo nazywam Sanczo lub Synusiem. Zmienił się
nie do poznania i razem z siostrą są warci każdej łzy, każdego
zmartwienia, każdej wydanej złotówki, bo w zamian oddają tyle, że
brakuje słów, by to opisać. Teraz szukają już tylko domu,
któremu mogłyby ofiarować to wszystko na stałe. Nie wymagają
wiele, a dają z siebie co najlepsze. I jeśli kiedykolwiek zwątpiłam
w jakąkolwiek kocią działalność, to właśnie one są impulsem,
który popycha mnie w tę stronę tylko bardziej. Chcę więcej
takich momentów, nawet jeśli wiem, że może być ich stokrotnie
mniej niż tych złych.
Póki
co nie wiem, jak się z nimi rozstanę, a po zimowym pobycie za
granicą będę z pewnością działać dalej. Dziś podpisałam
petycję o ochronie lisów. Oby tylko żaden nie wylądował u mnie.
Karolina rozstała się jednak z Dorszem i Flądrą - znalazła dla obu fajne domy. Teraz czekamy Jej powrót z utęsknieniem - bo taka pomoc jest bardzo potrzebna. Dziękujemy - i prosimy o jeszcze.
OdpowiedzUsuń