opowiedziała Ania
Do
niedawna myślałam, że już niewiele może mnie zaskoczyć.
O
święta naiwności…. Głupota, bezczelność i nie wiem jak
jeszcze określić niektóre cechy naszego gatunku po raz kolejny
przerosły moje najśmielsze wyobrażenia…
Ale
ab ovo.
Luty
2014 - telefon (nr stacjonarny) od pani z ul.Produkcyjnej -
ratunku, 10 kotów. Jak zwykle zaproponowałam pożyczenie klatki
łapki i darmowe sterylki w ramach miejskiego programu, z ew. naszą
pomocą.
Maj
2015 - „mój” pan z warsztatu samochodowego (vide „koty
warsztatowe”) poprosił o pomoc dla swojej pracownicy - dokarmia
stado kotów, nie daje sobie rady, Dostałam nr komórkowy, Dzwonię,
gadam, pani podaje adres, coś mi pika w pamięci. A tak,
dzwoniła rok temu, nawet wzięła klatkę ze schroniska, ale nie
chciały się łapać. Ale w schronisku jej obiecała taka jedna
pani, że jak połapie i przywiezie, to jej przyjmą. Tu
już powinna zapalić mi się czerwona lampka, bo jak, kotów nawet
łapką złapać nie można, czyli dzikie, a schronisko przyjmie? O
ja naiwna i głupia….
W
majowa niedzielę 10.05.2015 pojechałam tam.
Pani
nie może nic, absolutnie nic. Nawet dzwonek przy furtce jest
zepsuty… Za to brama szczelna, od samej ziemi prawi do nieba. Na
podwórku czarne audi czy bmw - ale to kuzyna, on wozić nie
pomoże, w ogóle w niczym nie pomoże.
Koty
- w domu wypasiona trikolorka, na podwórku 8-10 (pani nie wie,
ile) kotów karmionych kolorowymi chrupkami i puszką z ziemniakami.
Znaczy czubaty talerz ziemniaków i jedna najtańsza puszka. Moją
radę, by zamiast takiej puszki kupiła kotom do ziemniaków pół
kilo najtańszych podrobów, lepiej im posłużą, pani zbyła
machnięciem ręki.
Koty
kręciły się i piszczały na widok pani z michą tej strawy.
Zaopatrzona
w dwie klatki-łapki i whiskasa postanowiłam trochę połapać -
miałam szanse z takim „przysmakiem”. Na pierwszy ogień poszedł
wielki, ale bardzo chudy i bardzo poraniony kocur -
zabrał się za michę, wzięłam go za kark i wpakowałam do
kontenera. Dopiero w środku zaczął się awanturować, ale nie
rozwalił opakowania. Potem łapały się kolejne, przepakowywałam
do kontenerów, taśma po prostu. Cztery w kontenerach w samochodzie,
kolejny w klatce - koniec opakowań. Tzn jedna łapka została..
Białą
bardzo ciężarną kotkę też złapałam za kark, ale nie miałam
już gdzie wepchnąć, do klatki nie chciała się zapakować,,
zaczepiała łapkami o pręty. Ugryzła mnie w końcu
- puściłam - uciekła.
Z
pięcioma kotami w samochodzie - cztery w kontenerkach, jeden w
klatce - popędziłam do domu i do p.Łucji - dowiozłam jeszcze
trzy kontenerki, więcej nie było w zasięgu. Przepakowałam kota z
klatki, dwie klatki zostawiłam, pojechałam sobie.
Po jakimś czasie telefon - kolejny kot w klatce. Kurs, przepakowanie, do domu na chwilę - sześć w samochodzie.
Po jakimś czasie telefon - kolejny kot w klatce. Kurs, przepakowanie, do domu na chwilę - sześć w samochodzie.
Potem
jeszcze raz w tę i z powrotem.
Siedem.
Gdzieś
mignęło mi czarno-dymne - nie wiadomo, czy ze stada, czy
sąsiadów. Pani nie wie...
Rano
przed pracą kurs do lecznicy - dobrze, że wetka siedziała, jak
zobaczyła dostawę… Kawy już nie musiała pić, ciśnienie jej
wystarczająco skoczyło.
A
ok.13tej telefon - złapał się kolejny, zabiorę go po pracy.
Ciągle nie wiem, czy to ostatni…
A,
i muszę szybko przyjechać, bo pani spóźni się do pracy, czekać
nie będzie, najwyżej kota wypuści. No to zrywam się pół godziny
wcześniej, lecę na tę Produkcyjną, pakuję kota (to ta biała
bardzo ciężarna) i panią do samochodu, dwie łapki nastawione na
podwórku.
Wiozę
panią do pracy - po drodze pani mi tłumaczy, że nie chce tych
kotów, że mam je „gdzieś” wywieźć. Ja z kolei wyjaśniam, że
koty dzikie, do schroniska się nie nadają, muszą wrócić do
siebie, nie mam takiego miejsca, gdzie mogłabym je wypuścić. Pani
- obiecano jej w schronisku, że przyjmą,. Ja - ok, pojedziemy do
lecznicy razem, z lecznicy do schroniska, pani będzie tam rozmawiać
z pracownikiem, który zobowiązał się przyjąć.
Potem
do lecznicy z ostatnią kotką - szczęśliwa, że to mocno
ciężarna, którą w niedzielę miałam w rękach i nie udało
mi się jej zapakować do klatki.
Bardzo
późnym wieczorem kolejny telefon, że mam zaraz zabrać łapki, już
żadnych kotów nie ma, mam zabrać zaraz, rano nie, bo pani idzie do
pracy na 17tą, i rano będzie spać. A ten dymny? Nie ma żadnego
dymnego ani czarnego, musiało mi się coś wydawać. Jest prawie
północ, ja do pracy na 8mą, ale w końcu spać nie muszę, jadę
po te klatki…
I
tak myślę, czy warto jeszcze tłumaczyć tej pani, że smila
kosztuje taniej niż kitykat, a jest lepsza. Że tańsze i
lepsze wołowe serca czy nerki niż byle jaka puszka z ziemniakami….
Bo
tego, że nie mieszkamy na Animal Planet, że nie ma w naszym mieście
„ekip do łapania kotów” ani że nie mam gdzie zabrać dzikich
kotów, ani że schronisko nie jest dla dzikusków - raczej nie
dam rady wyjaśnić, pani ma wiadomości z lepszego źródła..
Siedem
ciężarnych mocno kotek, jedna prawie zaczęła rodzić w
lecznicy.
I jeden kocur. Harem sprawnego kocura - za chwilę byłoby siedem miotów - chyba miała ta bezradna kobieta niebywałe szczęście....
I jeden kocur. Harem sprawnego kocura - za chwilę byłoby siedem miotów - chyba miała ta bezradna kobieta niebywałe szczęście....
40
kleszczy na kocurze plus kupa paskudnych, paprzących się ran.
Część z nich to ślady walk - głębokie i ropiejące, na pewno
pozostaną po nich duże blizny.
Po
kilkanaście kleszczy na kotkach.
Po
kilku dniach informacje z lecznicy - koty wszystkie bidne, i
niedożywione, widać ta ziemniaczana dieta im nie służy.
Kocur
i biała ciężarna (zaczęła rodzić na stole operacyjnym)
oswojone, ale wymagają leczenia. Kocur - bo te rozległe
ropiejące rany szybko go wykończą, jeśli się ich porządnie nie
wyleczy, kotka - bo jest wyniszczona - kartoflana dieta i ciąża.
I koci katar.
Oswojona
też jedna z białoburych, wyjątkowo przymilna, na razie bez objawów
chorobowych oprócz niedożywienia.
Reszta
dzicz totalna, agresywne, w lecznicy w szpitaliku z trudem wymieniają
im podkłady, kuwety i miski - kocice atakują. Sprawdziłam to
zresztą przy pakowaniu tych kotek z lecznicowych klatek do
kontenerków - wyższa szkoła akrobacji i jazdy…
Kolejny
weekend - zabieram koty z lecznicy, dla dwóch oswojonych chorych
- białej kotki i kocura - mam dom tymczasowy, trzecia oswojona -
zdrowsza - niestety do schroniska, naprawdę nie mamy co z nią
zrobić, a miziasta jest nieprzeciętnie, szkoda jej na ulicę….
A
pięć dzikich - z bólem serca z powrotem na Produkcyjną.
Dzwonię,
że jadę - na stacjonarny, na komórkę - nikt nie odbiera.
Dojeżdżam - zamknięta na głucho brama, jak już pisałam,
dzwonka brak. Przez szczeliny widzę samochód z otwartym
bagażnikiem, walę w bramę, wołam, wypakowuję z samochodu
kontenerki z kotami i opakowanie smili, na początek niech koty mają
coś ciut lepszego od kitykatów i ziemniaków, może pani się do
tej smili przekona. W końcu furtka się uchyla, oparty o nią
woreczek smili wpada do środka - pani przez szczelinę przypomina
mi, że wiele razy mówiła, że nie chce tych kotów, mam je sobie
zabierać, zręcznym kopem usuwa blokujący woreczek karmy,
zatrzaskuje furtkę i znika.
Stoję
pod zamkniętą ta zatrzaśniętą furtką i zamkniętą bramą jak
żona Lota - obok pięć dzikich kotów w kontenerkach.
Długo
stać nie mogłam, inne zajęcia czekały. Co miałam robić? Do góry
bramy nie sięgam, za wysoka, ale obok ogrodzenie z podmurówką -
jakoś stanęłam czubkiem buta na tej podmurówce, zaczepiłam
kontenerem o górę ogrodzenia - pierwszy kot wyskoczył na swoje
podwórko. I tak jeszcze cztery razy…
Mam
nadzieję, że dają sobie radę, w końcu znają teren, to rejon
starych domków jednorodzinnych, pełno zakamarków i komórek,
otwarte śmietniki…
Dla
przypomnienia i ostrzeżenia - Łódź, Produkcyjna 15.
Zadzwoniłam
do pana warsztatowca, który prosił o pomoc dla swojej pracownicy
kobiety, opowiedziałam o jej zachowaniu - chyba był zażenowany
sytuacją.
Seler
czeka na ogłoszenia - aż pogoją mu się rany i nabierze ciała,
słowem - zacznie przypominać kota, a nie kości w worki ze
starego futra. Śliczna bielutka Pietruszka znalazła dom pod koniec
maja.
A
trzecia kotka - Fika - odwieziona przez mnie do schroniska -
poszła stamtąd do domu na początku sierpnia - to jej zdjęcie,
podkradzione z forum.miau.pl.
Dla
rozluźnienia atmosfery - śmieszną drogą dotarła do mnie
relacja schroniskowej wetki - „przyszła
jedna taka, duby smalone opowiadała, podejrzanie wyglądała,
przyjęłam, bo kota mi było szkoda”.
A co mówiłam? A to, co wyżej - o siedmiu ciężarnych kotkach i
poranionym kocurze, o pięciu, którym odmówiono powrotu, o dwóch
chorych, które zostały w naszym domu tymczasowym. Po prostu prawdę
- niestety nie mam talentu powieściopisarza i daru tworzenia
fikcyjnej rzeczywistości, opisuję tylko i wyłącznie fakty….
Kilka
dni temu początkującej w wolontariacie koleżance opowiedziałam
kilka historii - i tych, opisanych na blogi, i tych, jeszcze nie
opisanych. Jej reakcja? „Nie
wierzę, powiedz, że to nieprawda, nie wierzę”.
Cóż,
drodzy czytelnicy - pewnie nie przeczytają tego karmiciele,
których ta i podobne historyjki dotyczą. Może
przeczytają inni karmiciele - i może zrozumieją przykre
doświadczenia wolontariuszy i coraz mniejszy zapał do współpracy
…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz