czwartek, 30 lipca 2015

Nie łazić, gdzie nie trzeba

opowiedziała Ania
Zawsze chcę krótko, ale nie wychodzi, bo żadna historia nie bierze się, znikąd, ma gdzieś tam swoje korzenie, a nie umiem ich pominąć. Tutaj korzenie to lecznica, bliżej poznana kilka lat temu - „RUS niechciany”, była taka historyjka. Lecznica w miarę swoich możliwości pomaga kotom wolno-żyjącym, pomaga w adopcjach. Oczywiście nie tylko ta lecznica, ale teraz akurat o niej.


No więc jakiś miesiąc temu byłam tam - chyba z kociakami z Zielonej - vide tekścik „Krew na rękach”. Spotkałam panią z chłopczykiem i chorym kociakiem - kociakiem „bawiły” się jakieś dzieci na placu zabaw, było tam jeszcze kilka chorych maluchów, ale w lepszym stanie - nie dały się złapać. Tego lecznicowego chłopczyk dzieciom odebrał, i uprosił rodziców, by go zostawić w domu. Popatrzyłyśmy na siebie z lekarką, odpytałyśmy panią o miejsce, miała jeszcze poszukać ew karmicieli, mieszka blisko. A  ja podjechałam na wizję lokalną - mieszkanie na zapleczu szkoły, brama zamknięta na wielką kłódkę, dzwonka brak. Weszłam na sąsiednie podwórko - spotkałam p.Alicję - są na tym zamkniętym podwórzu koty i kociaki, kilka, nie wszystkie wysterylizowane, niektóre chore, czasem podchodzą do płotu, ale złapać się nie dadzą. P.Alicja ma kotkę domową i jedną stałą podwórzową, obie wysterylizowane, Za to nie ma telefonu - nie stać jej… Zostawiłam p.Alicji swój numer, może uda się jej spotkać kogoś z mieszkańców szkoły... Obleciałam jeszcze przyległe posesje szukając jakiejś dziury w płocie, przejścia - nic, zwarta stara śródmiejska zabudowa.

Wczoraj p.Alicja zadzwoniła - prawie z płaczem, renta za 10 dni, a ona ma 20zł i  grama karmy dla kotów. Pożyczyć od kogo nie ma, bo samotna, a przez sąsiadów raczej tępiona - bo koty… Wzięłam reklamówkę karmy, podjechałam wieczorkiem. I  tak na wszelki wypadek podeszłam do bramy - zamknięta tylko na wielki haczyk, za brama spory biały pies, wygląda łagodnie - zaryzykuję.

Pies faktycznie łagodny, przywitał mnie, przyniósł zabawkę - kotów nie widać. Szukam wejścia do tego mieszkania - jest, ganeczek, schodki - na ganeczku kociak, oczka zaropiałe, za chwilę wychodzi drugi - z czymś wielkim i krwawym zamiast oka - pierwszy odruch brać te kociaki i wiać, bo to może być dla nich jedyny ratunek, bo może nie uda mi się zabrać ich „drogą pokojową”….


Ale tam są inne koty - jeśli te ukradnę, zamykam sobie możliwość porozumienia, dojście do tych kotów. Nie żebym była taka mądra, potem to wymyśliłam - po prostu trochę ciapa jestem i nie bardzo wiedziałam, jak te maluchy porwać, z kociakami w  rękach otworzyć tę bramę, dobiec do samochodu, uciec.…

Drzwi do mieszkania otarte, leżą torby z zakupami, widać przedpokój, w nim kota, ktoś jest w mieszkaniu, pewnie przed chwilą wrócił. Wołam, pukam. W końcu wychodzi szczuplutka pani - rozmawiamy. Pani nie czuje się najlepiej, czeka ją szpital, kotka od pierwszych kociaków przyszła w zimie, pewnie ktoś wyrzucił, potem urodziła… Jeden zabrany przez chłopca, drugi jest w domu, dwa umarły, pani je pochowała. Kilka miesięcy temu podrzucono drugą kotkę, w ciąży - to jej te maluszki. Pani jest zajęta swoją chorobą, przygnębiona, źle się czuje, gania po lekarzach, wiadomo, ile to czasu, nerwów i  pieniędzy wymaga, i zwyczajnie nie starcza jej już sił na zwierzaki - psa i koty… Te dwa maluszki mogę oczywiście wziąć, pani chętnie oddałaby wszystkie koty, ale wie, że to niełatwe.

Umówiłyśmy się, że ja zabieram maluszki, a pani sterylizuje i leczy pozostałe koty - ma termin umówić w lecznicy jeszcze w tym tygodniu - mam jej obietnicę, myślę, że dotrzyma słowa. Może czuła się z tym kocim problemem sama, może potrzebowała po prostu wskazania kierunku, może trochę mobilizacji z zewnątrz? No i jeśli pojawią się koty kolejne, ma dzwonić o sterylkę / kastrację - zanim się rozmnożą.

Maluszki mam w rękach, torba duża, ale nie wejdą - pani odprowadza mnie do bramy - już zamkniętej na wielką kłódę. Dobrze, że nie zrealizowała, planu porwania - ładnie bym wyglądała z kociakami w rękach pod zamkniętą bramą, oskarżona o  kradzież, zabierana przez policję, brrr…

I bez tego ładnie wyglądam - co ja mam z nimi zrobić? Miejsca w dt brak, zaprzyjaźnione lecznice przyjmą na kilkanaście dni, ale trzeba zapłacić… A kasy nie mam, ciągle szukam pieniędzy na pokrycie leczenie rudej Smarkatki. Po co tam poszłam, po co je zobaczyłam? Niewiedza i nieświadomość mają swoje wielkie zalety…

Dzwonię do lekarki z wspomnianej na początku lecznicy - jest na urlopie, a  w  gabinecie klatki zajęte, siedzą w nich trzy „moje” kociaki, czekają na domy. Dwie czarnulki i Flawiuszek. Mają iść do tych domów w tym tygodniu, czyli mogłabym te maluszki w piątek zawieźć. Tyle że jest środa…. Tyle że ta resztka oczka pewnie bardzo boli, koci katar rozwija się szybko, trzy oczka są jeszcze do uratowania, za dwa dni

może być być za późno…. Na te dwa dni nie mam gdzie upchnąć..


Jadę do innej zaprzyjaźnionej i pomocnej lecznicy - tej, która ratowała Smarkatkę. Nie ma problemu z przyjęciem do szpitalika kociaka z pękniętym oczkiem, będzie operowany w ciągu najbliższych godzin, drugi hospitalizacji nie wymaga….

Ale…..

Zostały oba - wielkie dzięki. W piątek, jeśli czarnulki i Flawiuszek pójdą do domów, przeprowadzka. Trzymajcie kciuki.

No i stała śpiewka, niestety…..

Fundacja For Animals Oddział Łódź

40-384 Katowice, 11go Listopada 4

nr konta nr 71 1020 2313 0000 3802 0442 4040

z dopiskiem - na Uczniaki.



PS - już wiem, że pani zainteresowana adopcją czarnulek wycofała się….

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz