opowiedziała Ania
Zawsze
chcę krótko, ale nie wychodzi, bo żadna historia nie bierze się,
znikąd, ma gdzieś tam swoje korzenie, a nie umiem ich pominąć.
Tutaj korzenie to lecznica, bliżej poznana kilka lat temu - „RUS
niechciany”, była taka historyjka. Lecznica w miarę swoich
możliwości pomaga kotom wolno-żyjącym, pomaga w adopcjach.
Oczywiście nie tylko ta lecznica, ale teraz akurat o niej.
No
więc jakiś miesiąc temu byłam tam - chyba z kociakami z
Zielonej - vide tekścik „Krew na rękach”. Spotkałam panią z
chłopczykiem i chorym kociakiem - kociakiem „bawiły” się
jakieś dzieci na placu zabaw, było tam jeszcze kilka chorych
maluchów, ale w lepszym stanie - nie dały się złapać. Tego
lecznicowego chłopczyk dzieciom odebrał, i uprosił rodziców, by
go zostawić w domu. Popatrzyłyśmy na siebie z lekarką,
odpytałyśmy panią o miejsce, miała jeszcze poszukać ew
karmicieli, mieszka blisko. A ja podjechałam na wizję
lokalną - mieszkanie na zapleczu szkoły, brama zamknięta na
wielką kłódkę, dzwonka brak. Weszłam na sąsiednie podwórko -
spotkałam p.Alicję - są na tym zamkniętym podwórzu koty i
kociaki, kilka, nie wszystkie wysterylizowane, niektóre chore,
czasem podchodzą do płotu, ale złapać się nie dadzą. P.Alicja
ma kotkę domową i jedną stałą podwórzową, obie
wysterylizowane, Za to nie ma telefonu - nie stać jej…
Zostawiłam p.Alicji swój numer, może uda się jej spotkać kogoś
z mieszkańców szkoły... Obleciałam jeszcze przyległe posesje
szukając jakiejś dziury w płocie, przejścia - nic, zwarta stara
śródmiejska zabudowa.
Wczoraj
p.Alicja zadzwoniła - prawie z płaczem, renta za 10 dni, a ona ma
20zł i grama karmy dla kotów. Pożyczyć od kogo nie ma,
bo samotna, a przez sąsiadów raczej tępiona - bo koty… Wzięłam
reklamówkę karmy, podjechałam wieczorkiem. I tak na
wszelki wypadek podeszłam do bramy - zamknięta tylko na wielki
haczyk, za brama spory biały pies, wygląda łagodnie -
zaryzykuję.
Pies
faktycznie łagodny, przywitał mnie, przyniósł zabawkę - kotów
nie widać. Szukam wejścia do tego mieszkania - jest, ganeczek,
schodki - na ganeczku kociak, oczka zaropiałe, za chwilę wychodzi
drugi - z czymś wielkim i krwawym zamiast oka - pierwszy odruch
brać te kociaki i wiać, bo to może być dla nich jedyny ratunek,
bo może nie uda mi się zabrać ich „drogą pokojową”….
Ale
tam są inne koty - jeśli te ukradnę, zamykam sobie możliwość
porozumienia, dojście do tych kotów. Nie żebym była taka mądra,
potem to wymyśliłam - po prostu trochę ciapa jestem i nie bardzo
wiedziałam, jak te maluchy porwać, z kociakami w rękach
otworzyć tę bramę, dobiec do samochodu, uciec.…
Drzwi
do mieszkania otarte, leżą torby z zakupami, widać przedpokój, w
nim kota, ktoś jest w mieszkaniu, pewnie przed chwilą wrócił.
Wołam, pukam. W końcu wychodzi szczuplutka pani - rozmawiamy.
Pani nie czuje się najlepiej, czeka ją szpital, kotka od pierwszych
kociaków przyszła w zimie, pewnie ktoś wyrzucił, potem urodziła…
Jeden zabrany przez chłopca, drugi jest w domu, dwa umarły, pani je
pochowała. Kilka miesięcy temu podrzucono drugą kotkę, w ciąży
- to jej te maluszki. Pani jest zajęta swoją chorobą,
przygnębiona, źle się czuje, gania po lekarzach, wiadomo, ile to
czasu, nerwów i pieniędzy wymaga, i zwyczajnie nie
starcza jej już sił na zwierzaki - psa i koty… Te dwa
maluszki mogę oczywiście wziąć, pani chętnie oddałaby wszystkie
koty, ale wie, że to niełatwe.
Umówiłyśmy
się, że ja zabieram maluszki, a pani sterylizuje i leczy pozostałe
koty - ma termin umówić w lecznicy jeszcze w tym tygodniu - mam
jej obietnicę, myślę, że dotrzyma słowa. Może czuła się z tym
kocim problemem sama, może potrzebowała po prostu wskazania
kierunku, może trochę mobilizacji z zewnątrz? No i jeśli pojawią
się koty kolejne, ma dzwonić o sterylkę / kastrację - zanim się
rozmnożą.
Maluszki
mam w rękach, torba duża, ale nie wejdą - pani odprowadza mnie
do bramy - już zamkniętej na wielką kłódę. Dobrze, że nie
zrealizowała, planu porwania - ładnie bym wyglądała z kociakami
w rękach pod zamkniętą bramą, oskarżona o kradzież,
zabierana przez policję, brrr…
I
bez tego ładnie wyglądam - co ja mam z nimi zrobić? Miejsca w dt
brak, zaprzyjaźnione lecznice przyjmą na kilkanaście dni, ale
trzeba zapłacić… A kasy nie mam, ciągle szukam pieniędzy na
pokrycie leczenie rudej Smarkatki. Po co tam poszłam, po co je
zobaczyłam? Niewiedza i nieświadomość mają swoje wielkie zalety…
Dzwonię
do lekarki z wspomnianej na początku lecznicy - jest na urlopie,
a w gabinecie klatki zajęte, siedzą w nich
trzy „moje” kociaki, czekają na domy. Dwie czarnulki i
Flawiuszek. Mają iść do tych domów w tym tygodniu, czyli mogłabym
te maluszki w piątek zawieźć. Tyle że jest środa…. Tyle że
ta resztka oczka pewnie bardzo boli, koci katar rozwija się szybko,
trzy oczka są jeszcze do uratowania, za dwa dni
może
być być za późno…. Na te dwa dni nie mam gdzie upchnąć..
Jadę
do innej zaprzyjaźnionej i pomocnej lecznicy - tej, która
ratowała Smarkatkę. Nie ma problemu z przyjęciem do szpitalika
kociaka z pękniętym oczkiem, będzie operowany w ciągu
najbliższych godzin, drugi hospitalizacji nie wymaga….
Ale…..
Zostały
oba - wielkie dzięki. W piątek, jeśli czarnulki i Flawiuszek
pójdą do domów, przeprowadzka. Trzymajcie kciuki.
No
i stała śpiewka, niestety…..
Fundacja
For Animals Oddział Łódź
40-384
Katowice, 11go Listopada 4
nr
konta nr 71 1020 2313 0000 3802 0442 4040
z
dopiskiem - na Uczniaki.
PS
- już wiem, że pani zainteresowana adopcją czarnulek wycofała
się….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz