czwartek, 18 kwietnia 2019

Opowiadanko o miłości i poświęceniu


napisała aaaKotyRude2
To nie będzie takie zwyczajne opowiadanko o łapance, to będzie opowiadanko o cierpliwości, o miłości, poświęceniu i sercu. I nie moim. Ale po kolei.
W pakiecie z mężem dostałam możliwość wywczasu na działce na obrzeżach Łodzi. To, że wywczas oznacza darmową siłownię i orkę na ugorze to już inna historia.

W zeszłym roku koło czerwca zaczął kręcić się tam bury kot. No dobra niech mu będzie i niech się kręci - przeganiać nie będę. Domowe sierście mówiły, kiedy przychodzi. Postanowiłam, że zacznę dokarmiać, a jak się przyzwyczai to się go podda renowacji w lecznicy żeby mógł bezpiecznie się seksić. Że lotna jestem to gdzieś w okolicy lipca uświadomiłam sobie, że to nie bardzo możliwe, że ten kot raz jest większy a raz mniejszy. Raz jest bury w paski, a raz w kropki. Znaczy są dwa. No cóż, pełna szczęścia to nie byłam. Ale ok. Że dwa bure to niech będzie, mniejsze Klarcia bo jajec nie widać, większe Kserek - leje na krzaki to pewnie kocur. Pojawiały się mocno nieregularnie a z oswajania wyszła dupa, więc tyle że na koniec sezonu zrobiliśmy z mężem dwa domki. Domki na wypasie - ocieplone wełną mineralną, obite papą. No cud, miód i orzeszki. Ponieważ niestety w życiu jest tak, że dobre uczynki się mszczą i to bardzo, to jak przyjechaliśmy pod koniec września zakręcić wodę okazało się, że ta małpa nie kot - Kserek okazał się kotką i wprowadziła się do domku z bonusami. Czterema!!! I to już takimi samojedzącymi. No ku... ten no super świetnie. W domu mam trzy. Jeden ma coś z głową, drugi z nogami a trzeci z  żołądkiem. Na jaki gwizd mi jeszcze te?
No dobra. Stwierdziliśmy, że będziemy dokarmiać przez zimę. Się wytnie latem towarzystwo i niech sobie mieszkają. Karmienie odbywało się w wybiegu po króliku z wyciętym otworem bo lis się kręcił w  pobliżu, a małych lisków to już w ogóle nie chciałam za nic w świecie! Kserek wyrodna matka już w październiku poszła w długą, dzieciaki zostały. Gdzieś pod koniec listopada świecąc latarka zobaczyłam, że jedno z tych małych ma chore, zaropiałe oczy. Spanikowałam. Już widziałam oczami wyobraźni że to koci katar, ło matko i w ogóle dramat panie, pot, krew i łzy. Mój mąż chyba miał dosyć jojczenia głupiej baby, bo za którymś razem jak pojechałyśmy karmić to zatkaliśmy dziury w  wybiegu i za pomocą kontenerka w końcu złapaliśmy chorego. Opisu, jak to dumna z siebie dwa razy zamykałam pusty kontener oszczędzę, bo to wcale a wcale śmieszne nie było! Kot okazał się kotką, oko się wyleczyło, małpa ma na imię Mazak, ma adhd, bije chłopaków i albo biega albo się ładuje. Zima minęła, karmienie polegało na podjechaniu wyrzuceniu karmy do zagrody i pojechaniu do domu.
W końcu nadeszła wiosna. Ruszyły sterylki miejskie i stwierdziłam, że warto by je wykorzystać, żeby już bez niespodzianek, bo kotów ci u nas dostatek i więcej już nie przyjmiemy. Zadzwoniłam do Ani. Zgodziła się pomóc czyli w skrócie odwalić większość roboty, bo ja jestem niedojda a ona dojda w te klocki. W sobotę 2019.04.06 wstałam o 5 rano. Umówiłam się z Anią po trasie, zgarnęła mnie i pojechałyśmy na łowy. Niemiła niespodzianka już na starcie. Nie wiem komu Ania pożyczała klatki, ale na cztery, które miała w aucie trzy były sprawne a jedna uszkodzona. Super się zaczęło.

Dobra - pułapki nastawione, koty krążą ale coś nie pchają się do środka.

Zonk.
Jeśli jadły w czwartek, to powinny być głodne i stać w kolejce do klatek, bez mała same się łapać, odwozić do lecznicy i kastrować! Wniosek jeden. Nie są głodne cholery czyli ktoś karmi. Dziesięć lat tam jeżdżę a o sąsiadach wiem, że są. Ale jak mnie Ania przegoniła po domach, to już wiem wszystko, że sąsiadka obok wycięła dwie kotki, że karmi, że sąsiad parę domów dalej też karmi i domek zrobił na zimę, że małżeństwo starszych ludzi niedaleko ma kilkanaście kotów, bo ciągle im ktoś podrzuca, a oni nie potrafią kolejnemu odmówić pomocy.
W tzw. międzyczasie wywiadu środowiskowego wracałyśmy sprawdzić zawartość klatek. W sobotę rano utarg słaby - złapała się jedna wycięta już czarna kotka (zamknęłyśmy w łazience, potem wypuściłyśmy) i dwa młode pingwiny - parka, jak się okazało. Nastawiłyśmy klatki, koty zawiozłyśmy do lecznicy i umówiłyśmy się na niedzielę rano na dalsze polowanie.

Po powrocie ja padłam, bolały mnie nogi od chodzenia, czułam się niewyspana i ogólnie mocno nieżywa. Ania jeszcze wieczorem pojechała, wydłubała burą kotkę z  klatki i odwiozła do lecznicy.

Klatki ze świeżą przynętą zostały na noc.

W niedzielę powtórka z rozrywki, pobudka o dzikiej porze i tym razem krótszy spacer i oczekiwanie na to, że coś się złapie. Złapała się bura kotka matka.

Czyli został jeden bury podrostek z białymi łapkami, kocurek - podejrzałam przez okno, że miał pompony. Dla mnie super, że wyłapałyśmy dziewuchy ale niestety wiem z opowiadań, że ostatniego złapać najtrudniej i często się nie udaje, co oznacza niestety niekończąca się opowieść. Nakarmiłyśmy czarną, znowu zostawiłyśmy klatki i pojechałyśmy do domu via lecznica.

Wieczorem kontrola klatek - pusto wszędzie, cicho wszędzie…

W poniedziałek świtem przed pracą kontrola klatek. Jw, znaczy nic. Około 16-tej alarmujący telefon do działkowych sąsiadów - w klatce coś miauczy!!!
Wielki, okazało się że oswojony pingwin, ale jajeczny. W nocy złapał się ponownie młody pingwinek - niedokastowany się poczuł? Duży do lecznicy, mały na wolność.

Wtorek - kontrola klatek, nic. Ani rano, ani późnym wieczorem. W środę czyli po jeżdżeniu w tę i nazad dwa razy dziennie od soboty złapał się uparty pingwinek i  upragniony bury z białym podrostek! Zagilany po kokardę ale jest! Czyli sukces okupiony potwornym zmęczeniem Anki i stresem czy się uda wyłapać do końca!

Jeszcze tylko dwa trzy kursy z lecznicy na działkę odwieźć koty po zabiegach.

I teraz będzie to o czym miało być. Ja nie mam prawa jazdy. Gdyby nie wolontariuszka, musiałabym dygać autobusem z pożyczoną klatką i kontenerem na działkę, potem do lecznicy i tak w koło Macieju. Ja byłam w sobotę i niedzielę rano łapać, moje niedogodności polegały głównie na wstaniu o świcie. Ona jeździła tam od soboty do środy dwa razy na dobę. Ja po powrocie z łapanki waliłam się do łóżka spać, ona ruszała w miasto z objazdem w kocich sprawach. Ja wstając w poniedziałek czułam się jak zombie i naprawdę jestem pełna podziwu i szacunku dla wolontariuszy.
Każdy kto zna naszą Anię wie, że dziewczyna ma charakter hm. dość oryginalny (a jak wiadomo wszystko co oryginalne jest lepsze). Z ludźmi jest tak, że albo ją lubią albo wręcz przeciwnie. Ale czy ktoś, ktokolwiek zastanowił się czasem czemu Anka i generalnie wolontariusze po prostu czasem mają dość? Czemu czasem się uleje, czemu czasem mają ochotę wyrwać co poniektórym łeb razem z płucami? Chciałam też nieśmiało zauważyć, że w poniedziałek do pracy szłam półprzytomna, niewypoczęta wcale. A to był jeden weekend. U wolontariuszy często każdy dzień tak wygląda. I nie robią tego bo muszą. Robią to bo kochają koty. Bo nie mogą patrzeć na kociaki z kocim katarem, umierające na rękach, bo mają serce. Smsa o tym, że złapał się kolejny czarny wielki kot dostałam w poniedziałek wieczorem, a tej samej nocy o 01:46 kolejnego, że wycięty i wypuszczony pingwinek znowu wszedł do łapki. Czyli ile Ania spała? Parę godzin? I robi to charytatywnie bo jak proponowałam zwrot za benzynę to nie chciała. I ile z osób, które kochają kotki, byłoby zdolne do zrezygnowania z części własnego życia w imię miłości do sierściucha. Więc może czasem warto pomóc, a nie oczekiwać tego, że wolontariusz ma obowiązek, bo poza obowiązkami podyktowanymi bardziej sercem niż rozumem wydaje mi się tak zwyczajnie po ludzku, że wolontariusz ma też prawo się wyspać bo z maszyny nie zszedł, jest tylko i aż człowiekiem, ma pracę, dom, rodzinę.

A, żebym nie zapomniała - podrostek burasek, ostatni złapany, do tej pory jest w lecznicy z przeziębieniem - lecznica traktuje nas bardzo po ludzku, ale zapłacić będzie trzeba.
Więc - konto 71 1020 2313 0000 3802 0442 4040
Fundacja For Animals Oddział Łódź, 40-384 Katowice, 11go Listopada 4
dopisek do wpłat - zasmarkany kociak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz