czwartek, 21 lipca 2016

Lipcowy poranek

Lipiec, kilka dni chłodnych po upałach - i już leżę… Z gorączką, gilem… Niby nic wielkiego, żadna tam grypa, po prostu katar. Katarek-wampirek. Leci z nosa, leci z oczu, najchętniej przespałabym kilka dni w ciemnym pokoju. Alegdzietam.

Na szczęście pozbierałam się nieco i pełna )??) zapału (??)świtem ruszyłam na łowy. W pracy uprzedziłam, że będę po 9tej - tak otwarta lecznica, jeśli coś złapię, od razu zawiozę. Licząc na wyrozumiałość lekarzy - że przyjmą bez wcześniejszego umawiania się.
Plany - 5.00 - p.Bożena, kotka w ciąży, działki i kępa jaśminów.
7.00 - p.Krystyna, koty po zmarłej karmicielce, nie sterylizowała, dawała prowere, no ale już nie daje… i coś grube chodzą…
Pani Bożena - oczywiście starsza, chodząca z kijaszkiem (laseczki nie lubi), przemierzająca powoli, bo szybko chodzić nie może, codziennie niezależnie od pogody, jakieś 4lm, by nakarmić koty. Najpierw dwa przy policji - czarne wycięte i białoczarne nie. Potem czarny stary grubasek Maciuś - kastrowałam go kilka lat temu wraz z innymi kotami z nieistniejącego już szpitala przy Drewnowskiej. Potem dwa młode buraski - kocurka p.Bożena złapała sama i wycięła, kotka jest bardziej nieufna. Próbowałyśmy ją złapać pod koniec czerwca - nie udało się. P.Bożena sama klatki nie nastawi, a mnie wciągnęły inne spray, potem katara.. No i teraz nerwy, bo burasia w ciąży.


Koty karmione są w ogromnej kępie jaśminów - podjechałyśmy, odpracowując po drodze dwa policyjne i Maciusia, wlazłam w kępę, postawiam dwie łapki, i oddaliłam się nieco, a p.Bożena woła koty. Widziałam z daleka, że przyszły, słyszałam kiciane z kępy, czekałam. Po jakimś czasie z krzaków wychodzi p.Bożena z pustą łapką - kotka wyjadła karmę ze „ścieżki”, do miseczki ustawione na końcu nie doszła. E no, mówię, to bez sensu, trzeba było tę klatkę zostawić, koty często tak robią, wchodzą, biorą kąsek, wychodzą, zjadają, wchodzą - i aż do skutku. Wlazłam z klatka ponownie w krzaki - a tam obok drugiej, na szczęście otwartej łapki - dwie michy z żarciem….
No to jak się te koty mają łapać?!
Szlag mnie lekki trafił, po to zrywam się skoro świt, by towarzyszyć przy karmieniu?! Jak tak się mamy bawić, to ja odpadam!
Miałam się oddalić z klatkami i godnością, ale kątem oka zauważyłam czarnobiałego kota wchodzącego w jaśminy. To nie mój, mówi p.Bożena, on moim wyjada karmę!
Mój-nie mój, kociaków dostarcza, alimentów nie płaci, chętny do współpracy - poczekajmy chwilkę. I nawet nie czekałyśmy długo. Długo go natomiast przekładałam, ostatnio refleks mi nawala, już nie zatrzaskuję szybko drzwiczek kontenerka… Oto kocurek - średnio dziki… Ale musi wrócić, nie mamy miejsca..



6.15 - pojechałam na stołówkę zmarłej karmicielki, rozstawiłam klatki, zadzwoniłam do p.Krystyny. P.Krystyna ma ponad 80 lat i niestety nie najlepsze zdrowie… Kiedyś karmiła koty, wtedy się poznałyśmy, ale tamtych kotów już nie ma - dwa ostatnie z nich mieszkają z p.Krystyną.
Zanim przyszła, poznałam się z piękną srebrną zielonooką koteczką z wyraźnie zaokrąglonym brzuszkiem - mało lękliwa, weszła do klatki chwilę po przyjściu p.Krystyny - widać woli jej posiłki od mojej puszki…


Pojawił się białobury chyba kocurek - karmiony za śmietnikiem. Też mało lękliwy, za to wyjątkowo cierpliwy. Za radą p.Krystyny przestawiłam ta obie klaki, i to był błąd - bo w pierwszym miejscu reszkami z klatek zainteresowało się wyjątkowo wielkie czarne coś - i jakby tam była klatka….



Ale nie było….
Bo obie stały przy śmietniku, obok nich zastanawiał się białobury, nie chciałam go płoszyć, wyglądało, że w końcu wlezie. Wielkie czarne coś wyjadało z ziemi resztki, poprzyglądało się nam, białobury myślał, w końcu zirytowałam się, przeniosłam jedna klatkę - w międzyczasie czarne znikło…

Burobiały kocurek długo kontemplował przy wejściu do klatki, nawet nie spróbował zawartości, po czym udał się na dach komórki i tam skamieniał. Nie skusiło go dodatkowe mięsko, nie znęciła waleriana - tak go zostawiłyśmy, kończąc łapankę około 8mej.


Trochę głupio mnie, przyzwyczajonej do „hurtowych” łowów, byłoby wracać tylko z dwoma kotami… Na szczęście od stron ulicy nadeszły dwa cuda - a właściwie cudo z asystą. Zmierzały prosto i bez wahania do klatki, którą w międzyczasie przestawiłam w chaszcze - zauważyłam tam miseczki.


Bez wahania zaczęły badać klatkę, oglądać ją ze wszystkich stron, pchały się do środka oba, dostałam palpitacji, bo oba się nie zmieszczą, drzwiczki spadną na kota, nie zamkną się, oba się wystrasza i uciekną. Na szczęście zrezygnowały z tłoczenia się, weszło bure. Ostrożnie, z wahaniem. Wchodziło, przystawało, pół kroku w przód, dwa kroki w tył.
W końcu zrezygnowało.


Miejsce burego zajęło cudo, weszło pewnym krokiem - i jest!
Bure odeszło, ale niedaleko. Klatka bezużyteczna stała pod śmietnikiem, białobury nadal bez ruchu tkwił na dachu komórek…. Przeniosłam łapkę, i po kilkunastu minutach wchodzenia, wychodzenia, obchodzenia klatki wokół - to bure, walenia serca i szumu w uszach - to ja, bure raczyło się złapać.


Nie powiem, że moje łapankowe apetyty zostały w zaspokojone, ale raz, nic więcej się nie pokazało, a białobure z dachu wyraźnie nie miało ochoty na bliższy kontakt, dwa, do pracy jednak muszę.
Zgodnie z przewidywaniem - lecznica jęknąwszy - przyjęła. Dzięki !!!
Umówiłam się na wieczorne karmienie - śniadanka koty nie dostały, może przy kolacji będą chętniej wchodziły do klatek?
Kotów tam sporo, p.Krystyna nie wie, ile - karmi dopiero od kilku dni, jeszcze się nie zorientowała. Na śniadanie nie przyszły wszystkie - oprócz tych złapanych - twarde białobure i wielkie czarne.

Dalszy ciąg relacji - będzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz