Lipiec,
kilka dni chłodnych po upałach - i już leżę… Z gorączką, gilem… Niby nic wielkiego, żadna tam grypa, po prostu katar.
Katarek-wampirek. Leci z nosa, leci z oczu, najchętniej przespałabym
kilka dni w ciemnym pokoju. Alegdzietam.
Na
szczęście pozbierałam się nieco i pełna )??) zapału (??)świtem
ruszyłam na łowy. W pracy uprzedziłam, że będę po 9tej - tak
otwarta lecznica, jeśli coś złapię, od razu zawiozę. Licząc na
wyrozumiałość lekarzy - że przyjmą bez wcześniejszego
umawiania się.
Plany
- 5.00 - p.Bożena, kotka w ciąży, działki i kępa jaśminów.
7.00
- p.Krystyna, koty po zmarłej karmicielce, nie sterylizowała,
dawała prowere, no ale już nie daje… i coś grube chodzą…
Pani
Bożena - oczywiście starsza, chodząca z kijaszkiem (laseczki nie
lubi), przemierzająca powoli, bo szybko chodzić nie może,
codziennie niezależnie od pogody, jakieś 4lm, by nakarmić koty.
Najpierw dwa przy policji - czarne wycięte i białoczarne nie.
Potem czarny stary grubasek Maciuś - kastrowałam go kilka lat
temu wraz z innymi kotami z nieistniejącego już szpitala przy
Drewnowskiej. Potem dwa młode buraski - kocurka p.Bożena złapała
sama i wycięła, kotka jest bardziej nieufna. Próbowałyśmy ją
złapać pod koniec czerwca - nie udało się. P.Bożena sama
klatki nie nastawi, a mnie wciągnęły inne spray, potem katara..
No i teraz nerwy, bo burasia w ciąży.
Koty
karmione są w ogromnej kępie jaśminów - podjechałyśmy,
odpracowując po drodze dwa policyjne i Maciusia, wlazłam w kępę,
postawiam dwie łapki, i oddaliłam się nieco, a p.Bożena woła
koty. Widziałam z daleka, że przyszły, słyszałam kiciane z kępy,
czekałam. Po jakimś czasie z krzaków wychodzi p.Bożena z pustą
łapką - kotka wyjadła karmę ze „ścieżki”, do miseczki
ustawione na końcu nie doszła. E no, mówię, to bez sensu, trzeba
było tę klatkę zostawić, koty często tak robią, wchodzą, biorą
kąsek, wychodzą, zjadają, wchodzą - i aż do skutku. Wlazłam z
klatka ponownie w krzaki - a tam obok drugiej, na szczęście
otwartej łapki - dwie michy z żarciem….
No
to jak się te koty mają łapać?!
Szlag
mnie lekki trafił, po to zrywam się skoro świt, by towarzyszyć
przy karmieniu?! Jak tak się mamy bawić, to ja odpadam!
Miałam
się oddalić z klatkami i godnością, ale kątem oka zauważyłam
czarnobiałego kota wchodzącego w jaśminy. To nie mój, mówi
p.Bożena, on moim wyjada karmę!
Mój-nie
mój, kociaków dostarcza, alimentów nie płaci, chętny do
współpracy - poczekajmy chwilkę. I nawet nie czekałyśmy długo.
Długo go natomiast przekładałam, ostatnio refleks mi nawala, już
nie zatrzaskuję szybko drzwiczek kontenerka… Oto kocurek -
średnio dziki… Ale musi wrócić, nie mamy miejsca..
6.15
- pojechałam na stołówkę zmarłej karmicielki, rozstawiłam
klatki, zadzwoniłam do p.Krystyny. P.Krystyna ma ponad 80 lat i
niestety nie najlepsze zdrowie… Kiedyś karmiła koty, wtedy się
poznałyśmy, ale tamtych kotów już nie ma - dwa ostatnie z nich
mieszkają z p.Krystyną.
Zanim
przyszła, poznałam się z piękną srebrną zielonooką koteczką z
wyraźnie zaokrąglonym brzuszkiem - mało lękliwa, weszła do
klatki chwilę po przyjściu p.Krystyny - widać woli jej posiłki
od mojej puszki…
Pojawił
się białobury chyba kocurek - karmiony za śmietnikiem. Też mało
lękliwy, za to wyjątkowo cierpliwy. Za radą p.Krystyny
przestawiłam ta obie klaki, i to był błąd - bo w pierwszym
miejscu reszkami z klatek zainteresowało się wyjątkowo wielkie
czarne coś - i jakby tam była klatka….
Ale
nie było….
Bo
obie stały przy śmietniku, obok nich zastanawiał się białobury,
nie chciałam go płoszyć, wyglądało, że w końcu wlezie. Wielkie
czarne coś wyjadało z ziemi resztki, poprzyglądało się nam,
białobury myślał, w końcu zirytowałam się, przeniosłam jedna
klatkę - w międzyczasie czarne znikło…
Burobiały
kocurek długo kontemplował przy wejściu do klatki, nawet nie
spróbował zawartości, po czym udał się na dach komórki i tam
skamieniał. Nie skusiło go dodatkowe mięsko, nie znęciła
waleriana - tak go zostawiłyśmy, kończąc łapankę około 8mej.
Trochę
głupio mnie, przyzwyczajonej do „hurtowych” łowów, byłoby
wracać tylko z dwoma kotami… Na szczęście od stron ulicy
nadeszły dwa cuda - a właściwie cudo z asystą. Zmierzały
prosto i bez wahania do klatki, którą w międzyczasie przestawiłam
w chaszcze - zauważyłam tam miseczki.
Bez
wahania zaczęły badać klatkę, oglądać ją ze wszystkich stron,
pchały się do środka oba, dostałam palpitacji, bo oba się nie
zmieszczą, drzwiczki spadną na kota, nie zamkną się, oba się
wystrasza i uciekną. Na szczęście zrezygnowały z tłoczenia się,
weszło bure. Ostrożnie, z wahaniem. Wchodziło, przystawało, pół
kroku w przód, dwa kroki w tył.
W
końcu zrezygnowało.
Miejsce
burego zajęło cudo, weszło pewnym krokiem - i jest!
Bure
odeszło, ale niedaleko. Klatka bezużyteczna stała pod śmietnikiem,
białobury nadal bez ruchu tkwił na dachu komórek…. Przeniosłam
łapkę, i po kilkunastu minutach wchodzenia, wychodzenia,
obchodzenia klatki wokół - to bure, walenia serca i szumu w
uszach - to ja, bure raczyło się złapać.
Nie
powiem, że moje łapankowe apetyty zostały w zaspokojone, ale raz,
nic więcej się nie pokazało, a białobure z dachu wyraźnie nie
miało ochoty na bliższy kontakt, dwa, do pracy jednak muszę.
Zgodnie
z przewidywaniem - lecznica jęknąwszy - przyjęła. Dzięki !!!
Umówiłam
się na wieczorne karmienie - śniadanka koty nie dostały, może
przy kolacji będą chętniej wchodziły do klatek?
Kotów
tam sporo, p.Krystyna nie wie, ile - karmi dopiero od kilku dni,
jeszcze się nie zorientowała. Na śniadanie nie przyszły wszystkie
- oprócz tych złapanych - twarde białobure i wielkie czarne.
Dalszy
ciąg relacji - będzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz